-daję 4 łapki!
W świecie mutantów nic nowego. Walka o akceptację i równouprawnienie z feministycznymi akcentami przejmują stery, a Simon Kinberg nie potrafi zbudować emocjonalnej więzi, przez co losy poszczególnych bohaterów stają się nam obojętne. X-Men: Mroczna Phoenix opowiada o emancypacji, pojawieniu się nowego spojrzenia na świat superbohaterów i widmie zagłady czyhającym gdzieś w kosmicznej przestrzeni. Szkoda, że tytułowa Phoenix mroczna jest tylko momentami i daleko jej do wiarygodności.
Problem z ekranizacją komiksu o X-Menach tkwi w nieumiejętnym budowaniu relacji. Bohaterowie przechadzają się po ekranie, każdy stara się pokazać siebie z jak najlepszej strony, ale trudno wśród nich znaleźć prawdziwy i wzbudzający emocje zespół. To, co udało się w Avengers, jest najsłabszą stroną mutantów. Kiedy razem walczą o losy świata, nie czujemy ich potęgi i wzajemnego wsparcia. To odrębne byty, które nieco zabawnie wyglądają w charakteryzacji. Jak w każdej filmowej serii mamy postaci, które pojawiają się kilkukrotnie, ale ze względu na sporą liczbę bohaterów, trudno o jednakową atencję. W poprzedniej odsłonie Jean (Sophie Turner) jedynie została zarysowana, przez co jako Mroczna Phoenix jest nie tyle enigmą, co bezbarwną postacią, która macha rękami.
Jean już od najmłodszych lat wykazywała się niebywałymi zdolnościami. Młoda i niedoświadczona nie znała siły swoich mocy, co doprowadziło do rodzinnej tragedii. Pozbawiona rodziców została przygarnięta przez Charlesa Xaviera (James McAvoy), który otoczył ją opieką. Dał jej nie tylko dach nad głową, ale zbudował mur w jej umyśle, blokując dostęp do traumatycznych doświadczeń. Oderwana od cząstki własnej osobowości wychowywała się wśród mutantów, pielęgnując w sobie delikatność, uległości i wdzięczność za nieocenione wsparcie. Wszystko to do czasu, aż na jednej z misji ratujących ludzi ledwo uchodzi z życiem. Odmieniona powraca na Ziemię, a do głosu dochodzi jej niebezpieczne alter ego. Jean staje się Mroczną Phoenix, najpotężniejszą ze wszystkich mutantów. Tak silną, że nawet Charles nie może jej kontrolować.
Emancypacyjna wymowa X-Men: Mroczna Phoenix wylewa się z ekranu. Nawet Ravena (Jennifer Lawrence) podkreśla, że ostatnio to kobiety coraz częściej ratują świat z opresji i nazwa powinna zostać zmieniona na X-Women. I choć trafia się kilka feministycznych smaczków, w filmie Kinberga głównie chodzi o odkrywanie własnych możliwości i rozliczanie z traumami przeszłości, ale ponad wszystko o opowiedzenie się po stronie dobra. A zło bywa kuszące – w końcu Jean może władać całym światem. Szkoda tylko, że główny antybohater ociera się o karykaturę. Przybysze z kosmosu, którzy przybierają ludzką formę, wyglądają jak eleganccy akwizytorzy. Ich szefowa (Jessica Chastain) ubrana cała na czarno w wysokich szpilkach z gracją przechadza się po barach, hotelach i ekskluzywnych apartamentach, kusząc Jean wizją świetlanej przyszłości. Szeptem uaktywnia swoją siłę perswazji, ale raczej śmieszy niż straszy.
Czytaj także: Avengers: Koniec gry
X-Men: Mroczna Phoenix kuleje nie tylko na poziomie jednowymiarowych postaci. Szkoda, że cały ciężar filmowej opowieści spoczął na barkach Sophie Turner, która nie potrafi dodać swojej postaci głębi. Tak naprawdę blisko jej do wkurzonej nastolatki, która zamierza pokazać światu, na co ją stać. Napina się i nadyma otoczona serią efektów specjalnych, ale w jej oczach jest pustka. Co więcej nawet sceny walki i starcia między mutantami a przybyszami z kosmosu są pozbawione energii. Bracia Russo są niedoścignionym wzorem twórców umiejętnie budujących napięcie, kiedy ważą się losy świata i życie głównych bohaterów. Akcja, tempo i emocjonalne zaangażowanie nie pozwalają ani na chwilę oderwać wzroku od ekranu. Tymczasem Kinberg wrzuca Jean gdzieś na jakieś torowisko pod jakimś mostem. Wszystko wygląda nijako i bez polotu, a w samej scenie ostatecznego starcia tak naprawdę nic się nie dzieje.
W filmie Kinberga można znaleźć wiele błędów i absurdalnych rozwiązań, ale przede wszystkim największym zarzutem pozostanie panująca na ekranie nuda. Jedynie relacja między Charlesem Xavierem a Magneto (Michael Fassbender) zdaje się być interesująca, ale nie dostaje przestrzeni do rozwinięcia skrzydeł. Toniemy w oparach tajemniczej magii, pociągi latają w powietrzu, a Jean traci kontrolę. A reżyser razem z nią.
Za seans dziękuję