To jest jego rok. Tomasz Ziętek w końcu trafił na pierwszy plan i zachwyca w przejmujących rolach w „Żeby nie było śladów” i „Hiacyncie”. Tworzy poruszające portrety mężczyzn, którzy muszą stawić czoła rzeczywistości, nie zaprzepaszczając wszystkich swoich ideałów. Przeczytajcie rozmowę z aktorem.
W tym roku możemy cię oglądać w dwóch filmach historycznych „Żeby nie było śladów” i „Hiacynt”. Oba rozgrywają się w podobnym czasie. Jak przygotowywałeś się do tych projektów?
Te przygotowania znacząco się różniły. Przy „Żeby nie było śladów” mieliśmy wydłużony czas preprodukcji ze względu na wprowadzenie lockdownu w Polsce. Mam wrażenie, że spędziliśmy bardzo dużo czasu na analizie tekstu, rozmowach z Jankiem (Jan P. Matuszyński – przyp. red.) czy próbach stolikowych. Rola Jurka Popiela była wyjątkowa, ponieważ sporo prawdziwych i fałszywych informacji na temat tego bohatera dowiadujemy się z wielu płaszczyzn w trakcie opowiadania historii. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób to pokazać i włączyć do opowieści. Paradoksalnie przez lockdown mieliśmy czas, żeby nad tym wszystkim pomyśleć.
Z kolei „Hiacynt” stawiał przede mną zupełnie inne wyzwania. To były przygotowania w ekspresowym tempie. Skończyłem zdjęcia do „Żeby nie było śladów” i od razu wskoczyłem do pracy nad tym projektem. Nastała jesień, niskie temperatury, było bardzo dużo zdjęć nocnych. Do tego miałem przygotowania fizyczne, przez co czułem takie ciągłe zmęczenie. Przy Jurku Popielu chcieliśmy podkreślić łamliwość i kruchość bohatera, dlatego schudłem, a przy Robercie musiałem to nadrobić. On potrzebował czegoś innego. Mieliśmy bardzo mało czasu, by to zbudować.
Fizyczność odgrywa dla ciebie ważną rolę podczas przygotowań do roli?
Większość mojej pracy opieram na literze scenariusza, podczas której próbuje odpowiedzieć sobie na wszystkie pytania stawiane przez postać. Zastanawiam się jaką ona pełni funkcję w każdej scenie. Bardzo długo powstrzymuję się od interpretacji i wyobrażeń danej sceny, podchodząc do tekstu bardzo analitycznie. Dopiero jak zrozumiem intencje, zaczynam nadawać postaci barwy.
Kino jest sztuką wizualną i wiem, że kostium czy charakteryzacja są elementami, które jako pierwsze mówią nam coś o bohaterze. Przy Jurku Popielu jego kruchość i słabość są wręcz namacalne, więc ta wizualna warstwa postaci był istotna. Dlatego zawsze staram się bardzo świadomie dobierać kostium, żeby również podświadomie oddziaływać na widza.
Jurek jest wyczerpany przez sytuację, w której się znalazł. Z kolei Robert chce wyglądać na silnego, ale…
Ma na sobie kilka warstw. Ten bohater jest zamknięty w swój kostium jak w zbroję. Przez długi czas nie potrafiłem sobie uzasadnić wyboru kurtki dla Roberta. Później zrozumiałem, że ta forma i kolor świetnie wpisują się w tę postać.
Robert jest postacią fikcyjną. Takim ucieleśnieniem romantycznego idealizmu.
Resortowym idealistą. Ten romantyzm jest wytworem ojca i środowiska, w którym Robert się wychował. Dorastał wśród milicjantów, ich hasła i cele promieniowały na niego w bezpośredni sposób. Nie miał tego kontekstu, który my teraz posiadamy. Dla niego słowa „milicja w ochronie obywateli” mają jeden właściwy wymiar. Jest przekonany, że działają w słusznej sprawie. W filmie też są sceny, w których Robert posługuje się narzędziami i zagraniami, które nie do końca są rycerskie, na przykład szantażuje jednego z profesorów. Takie zachowania są wpisane w alfabet tamtej codzienności. Sprawy trzeba było po prostu załatwić i odsunąć emocje na dalszy plan.
Skoro jesteśmy przy emocjach. Jednymi z trudniejszych scen są sceny erotyczne. W „Hiacyncie” również się pojawiają, ale tym razem na planie mieliście koordynatora intymności. Jak wyglądała wasza współpraca?
Cieszę się, że dzięki Netfliksowi w końcu na polski plan zawitała taka osoba. Z perspektywy aktora to niezbędna funkcja na planie, a przemysł działał ł bez tego rodzaju pomocy przez lata. Zwiększa to nasz komfort pracy. Od początku do końca wiemy, w czym będziemy brali udział. Koordynator zadaje pytania o nasze granice, oczekiwania, obawy. Dyskutujemy o naszych potrzebach i ewentualnych lękach, dopiero potem możemy budować konkretne sceny. Dowiadujemy się jak dokładnie będą one wyglądać i przebiegać. Są przygotowywane rysunki, które obrazują nam, jak będzie wyglądała dana scena. Koordynator jest też obecny na planie w trakcie realizacji i nadzoruje, czy postanowienia, które wypracowaliśmy są przestrzegane.
To już trzeci film, przy którym pracujesz z Piotrem Domalewskim. Czy to ułatwia przygotowania?
Z Piotrkiem znamy się dość dobrze. Do tego operatorem był Piotr Sobociński, z którym pracowałem już przy kilku produkcjach. To trochę jak wyjazd ze znajomymi na wakacje. Zdarzają się konflikty, ale szybko z nich wychodzimy. Wiemy, że gramy do jednej bramki.
Żeby nie było tak miło i sympatycznie, to całość filmu została zrealizowana na statycznej kamerze. To wymagało dużo uwagi i skupienia.
To była niewątpliwie spora trudność. Każda scena musiała się rozegrać w określony sposób, a my, aktorzy, mieliśmy ograniczone pole do popisu. Głębia ostrości wynikającą z użycia konkretnych obiektywów nie pozwalała nam na minimalne odchylenie od ustalonej wcześniej pozycji. Nie można było sobie pozwolić na improwizację. Całość wymagała od nas wielkiej precyzji.
Ten film pojawia się w szczególnym momencie i ma szansę mocno rezonować z naszą rzeczywistością.
Niewątpliwie tak. Myślę, że dla niektórych to może być pierwsze zetknięcie z bohaterami nieheteronormatywnymi. Pokazywanie „Hiacynta” od razu na Netfliskie sprawia, że ten film jest bardziej nośny i być może dotrze do osób, które niekoniecznie poszłyby do kina, wiedząc, że to też opowieść o gejach. W ten sposób będą mogły zobaczyć go w zaciszu domowym i zapoznać się z tematem. Mam nadzieję, że wywołamy jakąś dyskusję.
Tym bardziej, że sam bohater jest osobą poszukującą, która zmaga się z wieloma pytaniami, a nie stawia jasnych tez…
Myślę o Robercie jako o osobie, która mało wie o sobie. Po prostu zakochał się w mężczyźnie, ale kocha też kobietę. Nie chce się określać. „Hiacynt” to przede wszystkim kino, które opowiada o człowieku.