Już 21 grudnia rozpocznie się 15. edycja festiwalu Afrykamera, która przygląda się filmom z Czarnego Lądu. Tym razem, ze względu na panującą sytuację pandemiczną, festiwal odbędzie się online. Na platformie MojeEkino.pl będzie można oglądać wszystkie filmy o dowolnej porze, z dowolnego miejsca. Przemysław Stępień, dyrektor artystyczny Afrykamery, opowiedział nam o fascynacji Nollywood i afrykańską kulturą.
Jak wyglądają możliwości tworzenia filmów w Afryce? W których krajach kinematografia się rozwija, a w których nie ma racji bytu?
Przemysław Stępień: W latach 90. praktycznie nie było systemowego wsparcia dla kina afrykańskiego. Szczególnie po tym, jak z wspierania kina afrykańskiego wycofali się Francuzi. Przy jednoczesnej zapaści kina frankofońskiego, umacniały się trzy główne ośrodki kinowe, czyli Egipt, RPA i Nigeria.
Egipt to największy przemysł filmowy w świecie arabskim, wsparty zresztą przez władze. Podobnie jest w RPA. Co prawda ten kraj już był zapleczem technicznym dla realizacji filmów w całym regionie, ale dopiero system dotacyjny dla producentów (coś a la lokalny Polski Instytut Sztuki Filmowej) oraz liczne ulgi podatkowe zrobiły z niego kraj przychylny twórcom. Niestety taki model wspierania lokalnej kinematografii nie jest powszechny na kontynencie i poza Maghrebem państwo właściwie nie angażuje w rozwój lokalnego przemysłu filmowego. Są to raczej wyjątki takie, jak Burkina Faso czy Madagaskar.
Na tym tle Nigeria jest wyjątkowym zjawiskiem, bo lokalny przemysł skoncentrowany wokół Nollywood rozrósł się wyłącznie oddolnie. Mimo to w ciągu 25 lat powstała tam branża produkująca około 2000 filmów rocznie i warta dobre kilka miliardów dolarów. Kiedyś cały cykl produkcyjny – od momentu napisania scenariusza do wypuszczenia filmu na płytach na ulice Lagos – trwał dwa tygodnie. Teraz ten przemysł to już lokalne supergwiazdy, całe serie kolorowych czasopism, multipleksy, dedykowane kanały telewizyjne czy VOD oraz budżety, przy największych tytułach, liczone w milionach dolarów. Zresztą wiele bardziej znanych tytułów można zobaczyć na Netflixie.
Nollywood też o wiele mocniej oddziaływał na całą Afrykę niż np. RPA. Nie chodzi nawet koniecznie o estetykę kina, ale Nigeria wykazała, że Afrykanie chcą oglądać historie o sobie, z czarnymi bohaterami, mówiące w ich języku lub też z silnym lokalnym akcentem (czy w pidgin English). To miało diametralny wpływ na całą kinematografię kontynentu, bo praktycznie nie ma już kraju w Afryce skąd nie przychodzą do nas zgłoszenia. Ośrodki twórcze powstały więc wszędzie. Oczywiście, budżety są różne, jakość produkcji też, ale nie sposób zauważyć, że czasami wystarczy mieć pomysł, wyobraźnię i pasję, czego dowodem jest niezwykłe międzynarodowe zjawisko ugandyjskiej kinematografii Wakaliwood i reżysera I.G. Nabwana.
Na festiwalu oglądamy filmy stworzone nie tylko przez Afrykańczyków. Czy to jeszcze kino afrykańskie czy już europejskie lub azjatyckie? Produkcje tracą czy zyskują na kooperacji z różnymi krajami?
Staramy się raczej pokazywać filmy reżyserów afrykańskich lub z diaspory. Jak zauważyliście w programie głównym jest kilka wyjątków. Dwa tytuły „Maria Panna Nilu” oraz „Tęsknota” oparte są na głośnych, wydanych w Polsce powieściach afrykańskich pisarzy, odpowiednio Scholastique Mukasongi i Gaela Faye. Z kolei trzeci, film „W innym życiu”, stanowi dla mnie dosyć ciekawy przykład tego, jak opowiadać o problemach Afryki, ale bez wchodzenia w estetykę ‘pornografii biedy’. Tu belgijski dokument umiejętnie pokazuje, jak pokonać barierę między widzem a bohaterem, co pozwala dostrzec głębię osobowości bohaterów filmu, ich drugie dno i kompleksowe spojrzenie na świat znacznie wykraczający poza stereotyp ‘biedaka’. Tym różni się od dokumentów, które wydają się głównie wykorzystywać Afrykanów jako eksploatacyjnej atrapy dla opowieści, jak przykładowo „Ambasador” Madsa Brueggera.
Odnośnie tego czym jest kino afrykańskie, wchodzimy w jeszcze głębszy aspekt tego, że kino się umiędzynaradawia, a czołowi twórcy afrykański często doskonalili swoje rzemiosło w Wielkiej Brytanii, Francji, Stanach Zjednoczonych, a nawet Rosji czy ZEA. Brakuje dobrych lokalnych szkół filmowych, te właściwie są tylko w RPA i w Afryce Północnej. Do tego twórcy z kontynentu nie są przecież odcięci od światowego dorobku kinematografii.
Dla wielu reżyserów, szczególnie tych z krajów bez dobrych lokalnych kadr filmowych, niestety wciąż koniecznością jest angażowanie sprzętu i ekipy technicznej spoza Afryki. Z tym na szczęście jest coraz lepiej, a do tego wiele reżyserów z kontynentu lubi dawać szansę młodym operatorom czy dźwiękowcom, którzy są imigrantami z Afryki. Mimo to jednak trzeba pamiętać, że w wielu krajach po prostu wciąż brakuje profesjonalnego sprzętu na miejscu, więc produkcje na miarę oczekiwań europejskiego odbiorcy wymagają w wielu krajach angażowania zasobów z zewnątrz. To się niewątpliwie poprawia, jednak widać np. w takich tytułach, jak „Noc królów” z Wybrzeże Kości Słoniowej, że dużo sprzętu i kadry produkcyjnej pochodzi z Francji.
Przy selekcji tytułów na nasz festiwal problem niejednoznaczności interpretacji terminu ‘kina afrykańskiego’ pojawia się często. Czy przykładowo Abdellatif Kechiche jest twórcą francuskim czy tunezyjskim? Dlatego też coraz częściej poruszamy się, jako festiwal, w obszarze narracji o ‘diasporze afrykańskim’ i nie zamykamy się na takich twórcach w Europie czy w Ameryce. Albo wręcz mówimy o kinie ‘czarnym’, co jednak jest terminem o tyle problematycznym, że nie chcemy np. wykluczać kina Afryki Północnej.
Mówić o Afryce ogólnie – jako o całym kontynencie – to trochę jakby powiedzieć: „Chciałbym odwiedzić Stany Zjednoczone”, nie wiedząc, gdzie chciałoby się polecieć, co zobaczyć, co robić. Przecież USA to tak ogromne i różnorodne państwo! Podobnie jest z Afryką – to bardzo zróżnicowany kontynent. Jaka jest Afryka?
Gdybym miał zacząć, nie wiedziałbym, jak skończyć. De facto osobiście znam w miarę dobrze mały wycinek kontynentu, tj. Zambię, Zimbabwe i RPA. Trzy kraje na ponad 50. Nie czuję się nijak ekspertem w sprawie Kenii, Senegalu, Nigerii czy Sudanu. Tym samym wolę skupiać się raczej na pojedynczych problemach, tytułach i o nich rozmawiać niż próbować w kilku zdaniach opisać ten ogrom różnorodności. Jak to ująć? Za pomocą jakich i ilu przymiotników?
Nawet wolę nie mówić w kontekście fascynacji, bo to wiąże się z moją osobistą historią. Urodziłem się i wychowałem w Zambii, więc mam też nieco inne podejście do sprawy. Może zabrzmi to banalnie, ale łączy mnie z kontynentem sentymentalizm, zapewne też tęsknota do tego, co się znało i utraciło. Gdy jestem w Zambii, Zimbabwe czy RPA, czuję się o dziwo innym człowiekiem, bardziej wyluzowanym i otwartym, mniej wiecznie spiętym. Tak jakby coś przełączało mi się w głowie, gdy tylko opuszczę lotnisko.
Czy w Polsce wciąż patrzymy na Afrykę jako na dzikie miejsce, do którego ledwie dociera cywilizacja? Jaka jest nasza wiedza o tym kontynencie?
Czasami mam wrażenie, że jest nieźle, ale to zapewne iluzja wskutek bańki, w której żyję. Bo potem widzę program w polskiej telewizji anno domino 2020, gdzie mówi się o Afryce jako o kraju.
Prawdę mówiąc, chyba wciąż nie mamy świadomości – jako naród – jak daleko idące zmiany zaszły w Afryce w ostatnich 20-30 latach. Nie zawsze pozytywne, bo toczą się pod znakiem skrajnego wyzysku środowiska i jej zasobów (standard globalny), ale rozwój takich krajów jak Etiopia, Nigeria czy Rwanda jest niezaprzeczalny. Te zmiany widać chociażby w drastycznym skoku jakościowym kina z kontynentu w ostatnich 10-15 lat.
Mam jednak nadzieję, że dzięki naszemu festiwalowi zaszczepiamy pewne zmiany świadomości, które będą kiełkować.
Co myśli Pan o europejskim i amerykańskim wolontariacie w Afryce? Takie projekty są często nazywane wolonturystyką.
Potrafię docenić intencję, jednak bardzo często mamy tu czynienia z zamkniętym kręgiem ‘ratowania Afryki’.
Mam jedną obserwację, o której rzadko mówię – pewnie dlatego, że temat jest niewygodny, trudny i łatwo zostać źle zrozumianym. Jednak kiedy odwiedzam praktycznie dowolny kraj afrykański, dostrzegam bolesny deficyt wiary w siebie u zwykłych Afrykanów, których spotykam na ulicy. Istnieje niestety narracja o białych jako tych lepszych, którzy przyjadą i nas uratują, wręcz marzy się o powrocie pod ‘nasz but’. Nam, Europejczykom, przez lata kolonializmu udało się coś strasznego: wmówić dużej rzeszy ludzi, że są gorsi z powodu koloru skóry. W większej części Afryki potrzebny jest wielki proces odzyskiwania dumy, bo to naprawdę stanowi towar deficytowy. Nie bez powodu i całkiem słusznie hasło „pride” jest tak ważne w środowiskach afroamerykańskich.
Przecież mówimy tu o trwającym wiele pokoleń procesie gnojenia ludzi, wmawiania na poziomie systemowym, że są gorsi, o zaplanowanym niszczeniu ludzkiej psychiki. Tego nie można tak po prostu nagle przełączyć. Jeśli zwykły Afrykanin nie czuję się dumny z bycia np. Etiopczykiem czy Kenijczykiem, z bycia czarnym, z osiągnięć swojej kultury, pozostanie ofiarą mentalnego postkolonialnego ucisku.
A taka wolonturystyka tylko niestety utrwala ten problem. Nie znaczy to, że krajom Afryki nie należy pomagać. Ważne jest model, w jakim to jest realizowane.
Wyobraźmy sobie, że w Polsce funkcjonują prawie tylko i wyłącznie nie-polskie organizacje pozarządowe, które praktycznie jako jedyne mają dofinansowanie zagraniczne, a do tego przyjeżdżają do nas wiecznie wolontariusze, bo trzeba nam pomóc. Jaki to daje sygnał? W ten sposób nie buduje się chociażby elementarnego wzajemnego zaufania, tylko podtrzymuje brak wiary w to, że druga strona może uczciwie wywiązać się z zadania. Ale skoro nie ufasz ‘tamtym’, po co im pomagasz? Jaki to ma sens? Robisz to w końcu dla siebie czy dla nich?
Realizowałem przed laty jeden projekt pomocowy w Afryce. Jednym z podstawowych założeń było to, żeby wszystkie możliwe środki przekazać w ręce lokalnego NGO, a z zagranicy przybyły tylko i wyłącznie osoby, o które organizacja osobiście poprosiła. Nie wtrącałem się w organizację, dysponowanie środków, wybór kadr – w pełni zaufałem partnerowi. Bez zaufania nie da się zbudować mocnych, trwałych podstaw współpracy.
Generalnie moje doświadczenia z polskimi NGO-sami są pozytywne na tle tych zachodnich. Mam wrażenie, że nasze organizacje pozarządowe późno weszły w ‘branżę pomocową’ i w związku z tym organizowały pomoc w dużo większej współpracy i porozumieniu z lokalnymi partnerami. Ci lokalni wręcz mówili Polakom, czego nie chcą, a nasze NGO-sy pokornie wprowadzały to w życie. Mamy tam często prawdziwe partnerstwo, a nie dyktat. Oczywiście różnie z tym bywa, bo co niektórzy wciąż uprawiają ‘pornografię biedy’, filmując się z uśmiechniętym sierotą na kolanie.
W prezentowanych na festiwalu filmach widzimy pomoc, jaką ofiarują Afrykańczykom egzotyczni dla nich przybysze. W „Ponad ruchem” Kanadyjczycy zabierają utalentowanego chłopca do swojej szkoły baletu. „Budda w Afryce” pokazuje Chińczyków wychowujących sieroty w Malawi w duchu buddyzmu. Czy to etyczne? Jak daleko można się posunąć w odsuwaniu wychowanków od ich kultury, historii, języka i w metaforycznym naturalizowaniu ich?
Bardzo dobre pytanie i rozumiem, skąd pojawiło się porównanie, jednak sytuacja baletnika czy też wręcz baletmistrza Sipho November i sieroty z Malawi Enocka uważam za znacząco różne.
Owszem, w obu scenariuszach pojawiają się ‘zagraniczni zbawcy’, jednak w przypadku Sipho trudno mówić o indoktrynacji lub dwuznacznych intencjach kanadyjskiej rodziny, która wzięła młody talent pod swoje skrzydła.
Owszem, można zadać sobie pytanie, czy nauczanie Sipho obcego kulturowo baletu jest odcinaniem od kultury lokalnej. Po pierwsze, trzeba pamiętać, że Afryka Południowa jest sama w sobie kulturowym amalgamatem, gdzie wśród młodego pokolenie mieszanie się i wzajemne oddziaływanie kultur jest czymś naturalnym. Granice są bardzo płynne, a słychać to w muzyce, widać to w kinie, czuć to też w tańcu. Po drugie, nie żyjemy w świecie odizolowanych kultur, tylko dochodzi do bogatej wymiany wpływów, zapożyczeń. Dlaczego mielibyśmy komukolwiek bronić dostępu do inspiracji z innych kręgów kulturowych? Czy tym właśnie po to jest ten między innymi festiwal, żeby właśnie kultura Afryki zaczęła wpływać na polską? Czy nie lepiej, aby światowej klasy afrykański tancerz wprowadził nową estetykę w europejski balet?
Po trzecie, zarówno on jak i jego brat (obecnie też zawodowy tancerz baletowy w Londynie) tańczyli przez całe życie i od najmłodszych lat szukali ścieżki, żeby realizować się w tańcu. Tu jedyną dostępną opcją była lokalna szkoła baletowa, co z kolei zaowocowało stypendium w czołowej szkole baletowej w Kanadzie i błyskawiczną światową karierą. Nie odbywa się to bez strat. Sipho w jednej scenie ubolewa nad tym, że nie potrafi już płynnie mówić w isiXhosa, gdyż od 11 roku życia uczył się i mieszkał w Kanadzie.
Jednak w filmie dwie najmocniejsze sceny to niezwykły taniec Sipho do utworu „Malaika” Miriam Makeby oraz moment, w którym impromptu zaczyna z niezwykłą gracją tańczyć pantsulę. Tu pokusiłbym się o stwierdzenie, że pomoc – mimo okazjonalnych protekcjonalnych tonów – posłużyła wyłącznie realizacji marzeń konkretnej osobie, nie była zaś nigdy próbą odcięcia go od korzeni.
Ta sytuacja drastycznie różni się od tajwańskiego sierocińca. Przykładowo, wraz z przyjęciem do sierocińca Enock dostaje dane nowe chińskie imię, Alu. W zamian za życie w sierocińcu trzeba prowadzić się według jego zasad, z czego jednym z cięższych aspektów do akceptacji okazuje się wegetarianizm. Dzieci wychowywane są w duchu buddyzmu, nauczane są języka chińskiego, uczone są wschodnich sztuk walk i zasad etycznych.
Czyli robią dokładnie to samo, co katoliccy misjonarze robili przez lata pod płaszczykiem niesienia pomocy. De facto zadane pytanie jest osią tego filmu i choć mowa jest o buddyzmie, obuchem dostajemy też my, reprezentanci cywilizacji zachodniej. W pewnym sensie widzimy tu w krzywym zwierciadle chrześcijańskie misje. Tak naprawdę warto sobie zadać pytanie, czy przypadkiem bardziej nie oburza nas indoktrynacja buddyjskich mnichów od tej katolickich księży? A jeśli tak – w czym ‘nasi’ są lepsi?
Jak ma się kino europejskie w Afryce? Można gdzieś trafić na polski film w kinie czy wypożyczalni DVD?
Kiedy ostatnio zaglądałem na uliczne stragany z płytami, selekcja z mojego dzieciństwa rozszerzyła swoją ofertę z kina amerykańskiego i bollywoodzkiego o pozycje z Nollywoodu i z Chin. Z Europy trafiają pojedyncze tytuły, raczej hity. Jeden znajomy kupił w Namibii „spiraconą” płytę „Idy”, ale ponadto kino polskie nieobecne. Tym niemniej, często ze strony twórców z Afryki padają dwa nazwiska, jeśli chodzi o źródła inspiracji: Kieślowski i Wajda.
Swego czasu zafascynowała mnie historia Karen Blixen opisana w jej książce „Pożegnanie z Afryką” i zekranizowana przez Sydneya Pollacka. Film nie oddał chyba wszystkich emocji, jakie łączyły Dunkę z Kenią. Jak to jest zakochać się w Afryce?
Miłość do kontynentu, czy też do pewnego jej wycinku, w którym dorastałem, była działaniem podskórnym, podświadomym. Na pewno zagrał tu rolę aspekt wyobcowania w Polsce po przyjeździe z Zambii, więc ogólnie uproszczona Afryka była emocjonalną ucieczką do miejsca, który wydawał mi się bardziej zrozumiały. Ten romantyczny aspekt wyidealizowanego dzieciństwa mocno oddziaływał zarówno na mnie, jak i na siostrę, więc dla nas obu zaangażowanie się w tematy afrykańskie było w pewnym sensie ucieczką od polskości w coś, co wydawało się bardziej akceptowalne, znane, choć w pewnym sensie w Zambii też byliśmy ‘obcym elementem’.
Jednak większość życia mieszkam w Polsce, moja tożsamość też się spolszczyła. Ostatnim razem, gdy siedziałem w samolocie do Harare wdałem się mimochodem w rozmowę z wiekowym panem, który walczył jeszcze przeciwko Ianowi Smithowi w lat 70. Pamiętam, jak mimochodem uśmiech pojawił mi się twarzy i pomyślałem sobie: „Jestem u siebie”. Proces aklimatyzacji powrotnej, gdy ląduję znów w Warszawie, przebiega o wiele dłużej…
AfryKamera ma już 15 lat! Jak to wszystko się zaczęło?
Jak w wielu sprawach w życiu, takie działania są pochodnymi wewnętrznej potrzeby. Urodziłem się i w dużej mierze wychowałem w Zambii – kraju, który pewnie większości Polaków kojarzy się co najwyżej z Wodospadem Wiktorii. Do Polski przyjechałem już po upadku Muru Berlińskiego. Ojciec został w Zambii jeszcze przez kilka lat, więc tan spędzaliśmy wakacje. W Polsce przez długi czas czuliśmy się wyobcowani, a podczas wakacji wszystko wydawało się łatwiejsze, bardziej zrozumiałe.
Jeszcze w Afryce byłem dzieckiem wypożyczalni VHS-ów, gdzie dostępne były tylko produkcje amerykańskie i bollywoodzkie. To zapewne wpłynęło na moje postrzeganie filmu, bo nie dorastałem na kinie polskim, radzieckim czy europejskim, tylko na hollywoodzkiej pop-kulturze z okazjonalną domieszką bollywoodu i hongkongskiego kung-fu.
Jednocześnie w Zambii nie było dostępu do kina afrykańskiego, więc już na studiach jako zapalony miłośnik filmu próbowałem w jakiś sposób nadrobić te zaległości, co okazało się niezwykle trudnym wyzwaniem. W ramach poszukiwań odkryłem co prawda Richarda Stanleya, legendarnego południowoafrykańskiego twórcę horrorów, jednak dostęp do klasyki kina z kontynentu był praktycznie zerowy.
W 2004 roku, jeszcze na studiach, zaangażowałem się we współpracę z nieistniejącym już Stowarzyszeniem Solidarni z Afryką, z jego ówczesnym prezesem Pawłem Średzińskim oraz Maćkiem Żemojcinem, twórcą pierwszego loga festiwalu. W ramach stowarzyszenia współorganizowałem w Krakowie kilka wydarzeń kulturalnych, w tym pokaz niesamowitych krótkich metraży studenckich. Niektóre zresztą pamiętam po dziś dzień, jak chociażby „Black Sushi” Deana Blumberga (polecam obejrzeć na Vimeo).
Pokazy były tak udane, że postanowiłem zorganizować jednorazowy przegląd kina afrykańskiego. Tu udało się nawiązać współpracę z Martą Krutel, w owym czasie dyrektorką warszawskiego Kina Luna, a także żywo zaangażować niesamowitą ówczesną ambasadorkę RPA Febe Potgieter-Gqubule. Dzięki ich przychylności i wsparciu, w kwietniu 2006 roku, udało się zrealizować pierwszy przegląd.. Zbiegło się to szczęśliwie z tym, że festiwal miał polską przedpremierę kinową filmu „Tsotsi” Gavina Hooda, świeżo po tym, jak zdobył on Oskara za najlepszy film nieanglojęzyczny.
Przegląd okazał się sukcesem ponad oczekiwania, więc zamienił się w festiwal. Po latach i szeregu wzlotów i upadków jesteśmy już przy 15. edycji.
Jak festiwal zmieniał się na przestrzeni lat?
Na pewno, w bólach, sprofesjonalizował się. Pierwsze edycje to inicjatywy grupki zapaleńców jak ja, moja siostra Miłka Stępień, moja obecna żona Justyna Wrońska (jak rodzinnie…), ale też Bartka Kurzycy czy Piotra Chmielewskiego. Z czasem nabywaliśmy doświadczenia i wiedzy.
AfryKamera zawsze była projektem pobocznym i nikt nie zarabiał zbyt wiele na festiwalu. Pieniądze z dotacji szły głównie na pokrycie głównych kosztów promocyjnych, licencyjnych czy organizacyjnych. W ostatnich latach sytuacja zmieniła się o tyle, że organizujemy też LGBT Film Festiwal i z dwoma eventami średniej wielkości można już mniej lub więcej planować całoroczne prace fundacji.
Zmienił się też niewątpliwie sam rynek kinowy w Afryce, bo ten przemysł w wielu krajach rozrósł się niesamowicie. Kiedyś z trudem szło mi znalezienie wystarczająco dobrych tytułów, żeby zapełnić program. Po 15 latach do selekcji trafia jakiś promil tego, co byłoby warte pokazania. Jest też o wiele bardziej zacięta, choć nierówna, walka o tytuły z czołowymi festiwalami polskimi jak Nowe Horyzonty, WFF czy Docs Against Gravity, co też jest niejako świadectwem skoku jakościowego w kinie afrykańskim.
Przeczytaj recenzję: