Piotr Domalewski to jeden z ciekawszych reżyserów ostatnich lat. Jego „Cicha noc” dosadnie portretowała relacje rodzinne, emigrację i męskie zagubienie. W „Jak najdalej stąd” kontynuował temat niespełnionego ojcostwa, ale też samotności i pogoni za lepszą przyszłością. „Hiacynt”, pierwszy film, który nie został zrealizowany według jego scenariusza, opowiada o poszukiwaniu własnej tożsamości. Całość jest zatopiona w ramach kina gatunkowego i odkrywa karty naszej historii. Przeczytajcie rozmowę z reżyserem.
„Hiacynt” to pierwszy film, który realizujesz na podstawie gotowego scenariusza, który napisał Marcin Ciastoń. Do tej pory to ty byłeś odpowiedzialny za reżyserię i tekst. Co przyciągnęło cię do tego projektu?
Bohater, który znalazł się w nowych okolicznościach i musi się zdefiniować na nowo. Robert to młody facet, który poszukuje swojej drogi. Dla mnie to uniwersalny temat i od razu poczułem, że mogę się z nim utożsamić. W tym filmie bohater zmaga się z rzeczywistością na różnych płaszczyznach: zawodowej, rodzinnej, społecznej, uczuciowej a także tożsamościowej. Żeby siebie odnaleźć trzeba się z tym wszystkim zmierzyć.
Dostałeś gotowy scenariusz. Zachowałeś go w takiej formie czy jednak coś zmieniłeś?
Trochę nad nim oczywiście popracowałem, ale to normalne zadanie reżyserskie. Swoje scenariusze też podobnie przepracowuję. Tutaj zmieniłem też większość dialogów, ale nie w kwestii ich treści, a głównie stylu posługiwania się językiem. Postacie w moich filmach staram się kreować przez styl w jakim się komunikują. W Hiacyncie też mi na tym zależało. Mam swój styl i staram się nim posługiwać.
Z ekranu padają słowa „Polacy nie mogą znieść, jak inni Polacy są szczęśliwi”. To zdanie brzmi, jakbyś ty mógł je napisać. Aż tak źle nas oceniasz?
Tak jest i nie ma, czego się wstydzić. Tę postawę trzeba zmieniać, ale najpierw musimy zrozumieć, że ta nasza zazdrość istnieje. To rzeczywistość, z którą borykamy się od wielu pokoleń. Taka nasza mentalność: ja mogę mieć źle, byle sąsiad miał gorzej.
Ile sam wiedziałeś o akcji „Hiacynt” zanim dostałeś scenariusz i zacząłeś prace nad filmem?
Nie ukrywam, że większą pracę dokumentalną wykonał Marcin (Ciastoń, scenarzysta – przyp.red.). Wiedziałem o tej akcji, sporo o niej czytałem. Wydaje mi się jaskrawym momentem w naszej historii. To niewiarygodne, że ktoś może nagle stwierdzić, że jakaś grupa obywateli jest wrogiem. Zafascynowała mnie pewna absurdalność tego działania. Ta akcja miała na celu zbieranie kompromitujących materiałów na temat jednej grupy społecznej, które potem miały posłużyć do szantażu. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło, a podobne mechanizmy działają obecnie w naszym kraju.
Przeczytaj także: Wywiad z Tomaszem Ziętkiem
Dlatego opowiadana przez was historia jest tak ważna. Szczególnie kiedy patrzymy na nasze ulice, widzimy protesty, aresztowanie Margot czy strefy wolne od LGBT. Od początku myślałeś, że ten film będzie tak aktualny?
Nad tym filmem pracowaliśmy kilka lat. Do rzeczywistości można się odnosić w trakcie preprodukcji, a kiedy wchodzimy na plan, to nie ma miejsca na zmiany. Większość z tych rzeczy, o których mówisz, działa się już w trakcie zdjęć. Pewnie są twórcy, którzy potrafią reagować na bieżąco na to, co dzieje się w życiu publicznym. Ja jestem zwolennikiem dobrego przygotowania i działania zgodnie z planem. Lubię być uczciwy wobec siebie i wszystkich wokół mnie, dlatego postępuję zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Pamiętam, że kiedy mieliśmy zdjęcia na Placu Grzybowskim to kawałek dalej szła manifestacja Strajku Kobiet. Musieliśmy poczekać ze zdjęciami pogoni osób homoseksualnych w szalecie miejskim zwanym Grzybkiem, aż manifestacja nas minie. To był taki moment, kiedy film skorelował się z rzeczywistością. Myślę, że życie publiczne w Polsce jest niezwykle dynamiczne i dużo rzeczy nas jeszcze może zaskoczyć.
Co dla ciebie podczas pracy nad filmem było największym wyzwaniem
Pracowałem ze świetnymi specjalistami i mistrzami w swojej dziedzinie, dlatego nie martwiły mnie kwestie techniczne. Czułem ogromne wsparcie z ich strony. Wiem, że tworzymy rzeczy wspólnie i mamy z tego sporo satysfakcji. Najtrudniejsze było to, że pracowałem nad historią, której sam nie wymyśliłem. Jak piszę swój scenariusz, to mam go w głowie scena po scenie. Tutaj praca nie była dla mnie tak organiczna, ponieważ cały czas musiałem pilnować siebie i dramaturgii, żeby nie dodawać czegoś, co akurat przyszło mi do głowy. Każda zmiana musiała być precyzyjnie sprawdzona i przemyślana w kontekście tego, jaki będzie miała wpływ na kolejne sceny i wydarzenia w fabule. Łatwo można się zgubić. W końcu nie nagrywamy chronologicznie, wszystko jest rozciągnięte w czasie. Ten film wymagał ode mnie dużej świadomości reżyserskiej.
Wracając jednak do strony technicznej, zauważyłam podczas jednej ze scen książkę o tytule „Maski”, która leżała w pokoju Roberta. Takie małe elementy świetnie współgrają z fabułą.
Tak, te wszystkie rzeczy, które pojawiły się w kadrze były celowo przygotowane przez naszą dekoratorkę wnętrz Annę Rymarz i scenografkę Jagnę Janicką. To, co można zobaczyć na ścianach czy w otoczeniu naszych bohaterów, buduje pewne metafory. Niesie w sobie większe znaczenie i kontekst. Podobnie zresztą było przy „Sexify”, do którego scenografię również robiła Jagna we wsparciu Mirka Koncewicza. Starali się wkomponowywać w scenografię różne elementy, które powtarzały się niczym refren. I być może nie widać ich przy pierwszym oglądaniu, ale doskonale budują ten świat. Zależało mi, żeby tą drogą pójść też w Hiacyncie, co i tak na pewno by się wydarzyło, bo Jagna Janicka też ma swój konsekwentny wyrazisty styl.
I do tego świata zaprosiłeś Tomasza Ziętka. Od początku wiedziałeś, że to Robert?
Ostatnio ktoś mi powiedział, że Tomek gra w każdym moim filmie. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo on jest za każdym razem totalnie inny. Nie można się nim znudzić. Gra tak różne postaci, że nie traktuję go jak tego samego faceta.
Uważam, że obsadzanie aktorów jest najważniejszym i najtrudniejszym zadaniem reżysera. Bardzo ważne jest znalezienie właściwych ludzi, którzy sprawdzą się na ekranie jako grupa, spójna całość. Zaprosiłem go na casting. Przy tym filmie sprawdzałem różne pary aktorów. Zastanawiałem się, kto mógłby stworzyć wiarygodny duet z Tomkiem i wtedy pojawił się Hubert (Miłkowski – przyp. red.). W tych relacjach musiała się jeszcze odnaleźć Halinka (Ada Chlebicka – przyp. red.) czy ojciec Roberta (Marek Kalita). Wiele zależało od chemii między nimi.
Przeczytaj także: Hiacynt
A w „Hiacyncie” te relacje są najważniejsze. Mamy trójkąt miłosny i ważny wątek rodzicielski – trudne kontakty Roberta z ojcem. To temat, który pojawia się w twoich filmach. Często mówisz o trudnym ojcostwie czy nieobecności ojca w życiu rodzinnym.
Dla mnie relacja Roberta z ojcem jest bardzo ważna. Rodzina z założenia powinna być przestrzenią, w której człowiek jest bezpieczny i akceptowany. Jeżeli bohater nie czuje się komfortowo we własnym domu, to jaki ma być w konfrontacji ze światem zewnętrznym. W końcu w zaciszu domowym uczymy się sposobu radzenia sobie z rzeczywistością, a Robert wychowuje się w nieco opresyjnym świecie. Jego życie poza domem jest jedynie rozszerzeniem niepewnej rzeczywistości, którą zbudował mu ojciec. Cieszę się, że ten wątek sączy się przez całą kryminalną intrygę.
Wyjątkowa w tym projekcie była współpraca z koordynatorką intymności. To nowy standard, który Netflix wprowadził do naszej rzeczywistości. Mógłbyś opowiedzieć nieco więcej o tym, jak wyglądała ta praca?
Praca koordynatora polega na tym, że wspólnie wymyślamy, jak sceny erotyczne w danym projekcie powinny wyglądać. Wszystko konsultujemy z aktorami, rozmawiamy o naszych wizjach i odczuciach. Takimi koordynatorami są psycholodzy i seksuolodzy, czyli osoby, które są doskonale obeznane z tą tematyką i potrafią sprawnie komunikować się z drugą osobą. Świetnie jest mieć przewodnika, który nauczy nas też kodu komunikacyjnego, ponieważ język polski jest w tej kwestii niezwykle trudny.
Sam nie znoszę realizować takich scen. Robi się je bardzo długo, a przez ten czas można by nakręcić całkiem niezły pościg. Koordynator pomaga w tym, żeby praca szła sprawnie i wszyscy czuli się w niej komfortowo. Aktorzy od początku biorą udział we współtworzeniu scen i sami wyznaczają granice.
„Hiacynt” mówi dużo o seksualności i porusza tematykę LGBT, która wzbudza nadal sporo emocji. Obawiasz się, jak film zostanie odebrany przez widzów?
Ten film nie jest publicystyką, manifestem ideologicznym czy też próbą umoralniania i edukacji. To kryminał, który opowiada o bohaterze zmagającym się z rzeczywistością. Robert odkrywa, że najprawdopodobniej jest gejem albo może też być osobą biseksualną. Nie zmienia to faktu, że jego rozterki i zmagania w strefie rodzinnej, społecznej i zawodowej są uniwersalne.
Wychowałem się w konserwatywnym środowisku na wschodzie Polski i swoje filmy testuję na moich rodzicach. Pokazuję je, opowiadam historię i kiedy zaczynają czuć empatię względem bohatera, wiem, że całość idzie w dobrym kierunku. Nie próbuję kogoś oceniać. Opowiadam o dramacie jednostki. Być może przez takie historie krok po kroku zmniejszymy strach przed nieznanym, a w konsekwencji doprowadzimy do większej tolerancji. Robert nie różni się niczym od młodego mężczyzny z dzisiejszych czasów.
Myślisz, że kino ma taką moc, by uświadamiać i zmieniać postawy?
Mam nadzieję. Nie wiem, czy mam takie edukacyjne zapędy, ale przede wszystkim zależy mi na budowaniu wiarygodnych bohaterów. Do głowy przychodzi mi teraz „Green Book”. To świetny film, który otwiera oczy na tematykę rasizmu. Niby znamy wszystko z historii, ale czasami trzeba coś zobaczyć, żeby zrozumieć, na czym polega problem. Kino ma taką moc. Pod warunkiem, że będzie szukało głębszego sensu, a nie na siłę wskazywało palcem. Kino musi być metaforą.