Od początku wiedziałem, że chcę zostawić widza z nadzieją. Czułem, że nasza queerowa społeczność była już zmęczona prowadzeniem narracji w taki sposób, że gej cały czas cierpi, zostaje pobity albo umiera – mówi Kamil Krawczycki o swoim debiutanckim filmie „Słoń”. Produkcja miała swoją premierę na festiwalu Nowe Horyzonty. To dopiero początek dobrej drogi tej produkcji. Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni opowieść o miłości Bartka i Dawida dostała Nagrodę za Najlepszy Film w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych. Rozmawiamy z reżyserem.
Kiedy czyta się o “Słoniu”, pojawiają się informacje, że ta produkcja powstała z potrzeby serca i została zbudowana na autobiograficznych doświadczeniach. Czy to prawda?
Kamil Krawczycki: To nie jest film autobiograficzny. Prawdą jest fakt, że w fabule jest dużo wątków z mojego życia albo osób mi bliskich, a akcja rozgrywa się w moich rodzinnych stronach. Mimo wszystko jest to fikcyjna opowieść, która składa się z wielu różnych historii.
Co więc było bodźcem do opowiedzenia historii Bartka?
Odkąd zdecydowałem się, że chcę być reżyserem, wiedziałem, że chcę opowiedzieć historię z queerowym bohaterem w centrum ponieważ sam jestem gejem i całe życie odczuwałem brak reprezentacji w polskich filmach. Czułem, że chcę zrobić taki film, którego sam potrzebowałem jak dorastałem. Polska kinematografia była przez długie lata zamknięta na queerowe historie. Wiele zmieniło się w ciągu ostatnich dwóch lat i to jest naprawdę super.
Twórcy wychodzą ze schematów opowiadania o gejach, widzowie szukają optymistycznych historii. Czy chciałeś stworzyć swój film w opozycji do kina, które do tej pory powstało w Polsce?
Od początku wiedziałem, że chcę zostawić widza z nadzieją. Czułem, że nasza queerowa społeczność była już zmęczona prowadzeniem narracji w taki sposób, że gej cały czas cierpi, zostaje pobity albo umiera. To było dla nas przez lata bardzo szkodliwe psychicznie, a takich filmów powstało dużo. Z drugiej strony wiem jednak, że Polska i Polacy musieli przejść przez ten pewien etap szokowania na ekranie i martyrologi, żebyśmy mogli trafić do tak zwanej „normalności” i móc opowiadać historie w zupełnie inny sposób. Zachód odrobił tę lekcję już dawno temu.
Mimo wszystko Bartek nie ma łatwego życia w swojej społeczność. Zostaje napiętnowany i wykluczony…
Starałem się od tego uciec, ale nie mogę zaklinać rzeczywistości, wiemy jak jest w Polsce, zwłaszcza na prowincji. Starałem się być jednak jak najbardziej delikatny dla moich bohaterów. Nie chciałem ich krzywdzić. Zależało mi na tym, żeby pokazać ich w taki sposób, żebyśmy chcieli ich przytulić, być z nimi i im kibicować, zatroszczyć się o nich.
W “Słoniu” równie ważna jest relacja Bartka z mamą. Pewnie wiele osób będzie mogło przejrzeć się w tej toksycznej zależności. Pokazujesz wielką miłość, ale też strach i obawy. W jednej z rozmów Bartka z Dawidem padają nawet słowa, że rodzice powinni zakładać dzieciom fundusz na terapię.
Każdy wchodzi w dorosłość z pewnymi doświadczeniami, traumami. Chciałem pokazać, że Bartek i Dawid są już na innych etapach. Pierwszy jest jeszcze chłopcem, podczas gdy Dawid wyjechał z domu kilkanaście lat temu, powiedział sobie dość i zaczął pracować nad swoją przeszłością oraz podejściem do życia. A w filmie stawiam go w sytuacji, w której musi wrócić do domu i w dodatku obserwować u Bartka te etapy, które sam już przeszedł.
Paweł Tomaszewski świetnie oddaje tę dojrzałość i spokój.
Paweł był pierwszą osobą, z którą zacząłem pracować przy tym filmie. Zaprosiłem go do nagrania sceny warsztatowej. Bardzo mi się spodobał i został już w tym projekcie. Długo zaś szukałem Bartka. Nie było finansów na prowadzenie dużych castingów i raczej sam poszukiwałem przez internet i szkoły. Pytałem wielu znajomych, czy znają kogoś, kto pasowałby do tej roli. Kiedy pojawił się Janek (Hrynkiewicz – przyp.red.), wiedziałem, że to jest to. Wyczułem między chłopakami chemię, pewną umiejętność improwizacji. Na castingu powstała scena, kiedy Dawid pyta się Bartka, czy może go powąchać. Wydawało mi się to kompletnie absurdalne, ale też niebywale interesujące. Paweł poprowadził improwizację w tym kierunku.
Oprócz więzi emocjonalnej twoi aktorzy musieli być gotowi na bliskość fizyczną. Na planie pojawił się koordynator intymności. Czy to już jest nowy standard?
Nie wyobrażam sobie pracy bez koordynatorki scen intymnych. Przez lata słyszałem wiele strasznych historii od aktorów o tym, jak wyglądało nagrywanie takich scen w filmach, dlatego cieszę się, że przy naszej produkcji mogliśmy pracować z Kasią Szustow i Martą Łachacz, które pomogły przeprowadzić aktorów przez te trudne momenty i zapewnić im bezpieczeństwo. Ten standard wprowadził Netflix i cieszę się, że coraz częściej jest u nas stosowany. Komfort pracy przy scenach intymnych przekłada się później na to jak one wyglądają. Dla mnie bardzo ważne było żeby wszyscy na planie czuli się dobrze.
Nasza współpraca wyglądała w ten sposób, że spotykaliśmy się ze sobą, mówiłem, jaki efekt chcę osiągnąć, co chcę opowiedzieć tymi scenami i razem ustalaliśmy, jak dana scena powinna wyglądać. Przed wejściem na plan były podejmowane decyzje, co będzie widoczne, jakie będą ujęcia, jak aktorzy będą się dotykać. Tu absolutnie nie powinno być miejsca na improwizację.
Czy to też były dla ciebie najtrudniejsze sceny do realizacji? Co było dla ciebie największym wyzwaniem?
Bardzo przeżywałem scenę coming outu.
Dużo się w niej rozgrywa między słowami.
Rozmawialiśmy o niej, ale też o naszych relacjach z rodzicami, na planie. Nie tylko w kontekście coming outu, ale też uniwersalnych spraw czy problemów, które mają młodzi ludzie z rodzicami. Często nie potrafią rozmawiać na trudne tematy…
Bartek też nie chce rozmawiać z mamą o swojej orientacji seksualnej i to ona wymusza na nim, w pewien sposób, ten coming out.
Ja też zostałem wyoutowany, więc ta scena była dla mnie powrotem do tamtych wydarzeń. Miałem osiemnaście lat, zakochałem się. Mówiliśmy o nas wszystkim znajomym, a że mieszkałem w małej miejscowości – na obrzeżach Nowego Targu, to szybko trafiliśmy na usta ludzi. Rodzice przyszli wtedy do mnie z pytaniem, co się dzieje i wtedy musiałem im powiedzieć. To jest najgorsza forma coming outu, kiedy nie chcesz tego robić w danym momencie, ale nie masz już wyjścia. Idealnie jest wtedy, kiedy samemu jest się gotowym. Uważam jednak, że nie należy zwlekać zbyt długo. Znam takie osoby, które czekały na odpowiedni moment, potem mają trzydzieści parę, czterdzieści czy pięćdziesiąt lat i wciąż nie chcą powiedzieć prawdy swoim rodzicom w obawie, że oni tego nie zniosą. Jestem zwolennikiem tego, żeby powiedzieć szybko, ale w momencie, kiedy mamy dobrą sytuację ekonomiczną, mamy dach nad głową i pewność, że powinniśmy to zrobić.
Przeczytaj także: Słoń
Najbliżsi pewnie i tak czują, że dźwiga się na swoich barkach pewną tajemnicę…
To temat rzeka… Rodzice wszystko widzą, ale ich umysł potrafi wiele wyprzeć. Tak też jest z mamą Bartka. Ona oprócz tego panicznie boi się jego wyjazdu. Wydaje mi się, że nawet gdyby przyjechała jakaś dziewczyna z dużego miasta i chciałaby go zabrać ze sobą, to jej obawy byłyby podobne.
Akcja twojego filmu rozgrywa się na Podhalu. To miejsce, gdzie religijność ma duże znaczenie. Ty jednak nie umieściłeś jej w centrum. Mimo tego są sceny, w których wiara wybrzmiewa. Skąd decyzja o takim podejściu do tematu?
Jestem trochę zmęczony polską religijnością i nie chciałem, żeby zajmowała dużo miejsca w moim filmie. Pochodzę z rodziny, która chodziła do kościoła co tydzień, a teraz praktycznie tam nie zaglądają przez to co kościół robi w Polsce. Zostałem wychowany w wierze, ale jestem ateistą. Mówi się, że Kościół w Polsce jest swoim największym wrogiem i sam się niszczy od środka. Nie mogę się z tym nie zgodzić.
“Słoń” porusza wiele tematów. Jest też feel good movie, czyli czymś, czego bardzo nam potrzeba w polskim kinie. Z jakim przesłaniem chciałbyś zostawić widzów?
Dla mnie najważniejsze jest, żeby ludzie poczuli, że mogą zacząć na nowo. Zawsze jest nadzieja na to, że będzie dobrze. Każdy może się zerwać z tego symbolicznego łańcucha i odzyskać wolność.