Właśnie rozpoczął się 32. Warszawski Festiwal Filmowy. Ponownie sale Kinoteki i Multikino Złote Tarasy wypełnił się widzami spragnionymi kina ze wszystkich zakątków świata. Kolejny raz chwyciłam w dłoń kolorowe długopisy i zaczęłam układać swój plan. Po pierwszych dniach nie ma wielkich rozczarowań ani zachwytów. Z nadzieją czekam na kolejne produkcje, a tymczasem dzielę się swoimi wrażeniami.
Koniec, reż. Guillaume Nicloux
Gerard Depardieu nie należy do amantów kina francuskiego. Aktor charakterystyczny wciąż gra w popularnych komedia, ale brakuje mu uroku Obelixa. Koniec jest małym, dość stonowanym filmem wypełnionym symboliką i metafizyką. Reżyser od czasu do czasu wrzuca jakiś dwuznaczny kadr. Umiejscawia akcję gdzieś pomiędzy rzeczywistością i snem, pozostawiając widzowi samodzielną interpretację. I gdyby całość nie ociekała w uproszczenia i nieco pretensjonalny ton, produkcję można byłoby uznać za interesujący eksperyment. Tymczasem Depardieu przez długi czas samotnie przechadza się po lesie, dopowiadając na głos swoje stany emocjonalne i rozgrywająca się akcję. Zagubiony francuski aktor łapczywie pijący Schweepsa, zajadający się gąsienicami znalezionymi w lesie nie potrafi wiarygodnie oddać zagubienia i zwątpienia człowieka w beznadziejnej sytuacji. Koniec staje się filmem o człowieku między drzewami, który nie może znaleźć drogi – metaforycznej, jak i tej prawdziwej.
Dzieciak, reż. Philippe Lioret
Dzieciak to rodzinna historia o utraconych latach, trudnych decyzjach i słusznych wyborach. Mathieu ma 35 lat i nigdy nie poznał swojego ojca. Kiedy dowiaduje się, że ten właśnie zmarł postanawia polecieć z Paryża do Kanady i przynajmniej poznać dwójkę przyrodnich braci. Na miejscu jednak okazuje się, że nic nie jest takie łatwe, a marzenie o rodzeństwie to tylko chwilowa ułuda. Lioret w wyjątkowo stonowany i wyważony sposób pokazuje emocje, które powoli rodzą się między nowo poznanymi ludźmi. Mathieu i przyjaciel ojca, Pierre, odnajdują wspólny język, a jego rodzina z dużą otwartością przyjmuje francuskiego przybysza. Wydawało się, że film może zawędrować w niebezpieczne rejony łzawej historii o utraconym dzieciństwie, zmarnowanym życiu i wyrzutach sumienia, ale reżyser unika pokazywania takich klisz. Nie chwyta się tanich chwytów, dzięki czemu wszyscy bohaterowie wychodzą obronną ręką.
Dziennik maszynisty, reż. Milos Radovic
Sima jest sierotą. Przez przypadek trafia pod opiekę Iliji – maszynisty o trudnym życiu i rekordowej liczbie zabitych pod kołami swojego pociągu. Maszynista powoli szykuje się do emerytury, a jego przysposobiony syn chce przejąć jego obowiązki. Jednak mężczyzna wie, że ta praca nie należy do łatwych i przyjemnych, a koszty psychiczne nie są warte poświęcenia dla kolei. Robi, co może, aby ustrzec Simę od wykonywania tego zawodu. Uparty chłopak siada jednak w lokomotywie i wtedy zaczyna się prawdziwy koszmar – za każdym zakrętem boi się, że zabije człowieka. Radovic próbuje stworzyć tragikomedię, ale nie potrafi wyważyć humoru z powagą. Popada ze skrajności w skrajność, niepotrzebnie rozbudowując niektóre wątki. Dziennik maszynisty jest ciekawą próbą zmierzenia się z traumą wykonywanego zawodu, psychologicznymi konsekwencjami uczestnictwa w wypadkach czy chłodem emocjonalnym. Niestety nie wybrzmiewa do końca w żadnym z elementów, pozostawiając duży niedosyt.