Coś dziwnego wydarzyło się w świecie superbohaterów. Niejednoznaczna postać, przybysz z innej planety skonfliktowany ze sobą i swoimi przekonaniami mógł stanowić doskonały materiał na horror lub nieco rozszalałe kino psychologiczne. Tymczasem Ruben Fleischer nie wie, co chce pokazać, a rozdwojenie jaźni głównego bohatera znajduje odzwierciedlenie w poszarpanej konstrukcji filmu. Venom szczerzy zęby, błyszczy okrutnym okiem i rozczula rozważaniami na temat nikczemności ludzkiego gatunku.
Szalony supernaukowiec Carlton Drake (Riz Ahmed) wysyła załogę swoich naukowców z misją w kosmos. Kiedy wracają na Ziemię, dochodzi do wypadku. Wszyscy giną. Jedynie obcej formie przypominającej obślizgłą maź udaje się przetrwać. Aby funkcjonować na naszej planecie musi znaleźć żywiciela. Symbiont wymaga idealnych warunków do rozwoju. Pech, a może szczęście chce, że Eddie Brock (Tom Hardy) staje się doskonałym kandydatem. Mistrz słowa, ostatni sprawiedliwy dziennikarz walczący o prawdę, staje się nosicielem symbionta o imieniu Venom. Życiowy niedojda zyskuje wielkie moce i rozdwojenie jaźni…
Fleischer buduje niezwykle długi i nudny wstęp, w którym przede wszystkim poznajemy Brocka i jego życiowe niepowodzenia. Kiedy próbuje wyjawić przewinienia i nieetyczne działania Drake’a, zostaje zapchnięty na samo dno. Pozbawiony pracy, możliwości rozwoju i narzeczonej zatapia się w marazmie codzienności. Przypadkowe „zarażenie” pasożytem może stać się doskonałym początkiem do odzyskania dawnego życia. Tymczasem Venom próbuje stać się śmieszny, zbudować nieco akcji i z lekkością stawić czoła wrogowi. Niestety wszystko to odbywa się z marnym skutkiem.
Prezentowane żarty mają w sobie moc niezbędną do wywołania nikłego uśmiechu, walka Venoma z Eddiem nie budzi grozy, a ostateczne starcie z o wiele silniejszym przeciwnikiem niknie w czarnej mazi. Venom nie zachwyci pościgami, walką wręcz czy sprytnymi zagrywkami. Całości brak werwy komiksowych adaptacji, z których słynie Marvel. Głośne pojedynki, dynamiczna kamera i zapierające dech w piersi efekty specjalne wzięły sobie wolne, a Fleischer pogubił się w przedstawianej wizji. Jako reżyser próbuje dojść do kompromisu między komiksowością i umownością przedstawianych postaci a mrokiem, którzy przepełnia nie tyle Venoma, co rozżalonego Eddiego. Szkoda, że czterech scenarzystów nie zdołało uporządkować otrzymanego materiału i bez ładu i składu przeskakujemy między różnymi – schematycznymi – pomysłami.
Venom miał szansę najlepiej wypaść podczas zgłębiania problemu dwóch postaci zamkniętych w jednym ciele. Brock i Venom prowadzą ze sobą dialog, ścierają się ich światopoglądy i podejście do rzeczywistości. Eddie próbuje okiełznać rozszalałą bestię podążającą za swoimi instynktami, ale siłowa komediowość ich rozmów nie przynosi oczekiwanego rezultatu. Tom Hardy zatapia się w swoich manieryzmach, wymrukuje swoje kwestie i doskonale meandruje między bohaterską siłą a urokiem ciepłego misia. I to właśnie on wypada najlepiej na ekranie wśród wyraźnie przerysowanych i zagubionych kolegów. Riz Ahmed jest zwyczajnie złym naukowcem z przerostem ego, a Michelle Williams poczciwą dziewczyną z sąsiedztwa. Po ostatnich jej rolach, te kilka minut na ekranie staje się bolesnym rozczarowaniem.
Venom nie zadaje sobie trudy skonstruowania spójnego świata. Fabuła wypełniona jest dziurami logicznymi, a niektóre sceny nie odnajdują uzasadnienia w poprzednich. Widać bolesne cięcia montażowe, skróty fabularne i brak konsekwencji w prowadzeniu narracji. Wyszczerzone zęby potwora nie są wcale takie straszne, a rozkrzyczane demony można okiełznać, a nawet polubić. Wiele hałasu o nic.
Za seans dziękuję