– daję 7 łapek!

Cztery wzruszające historie: o walce z czasem, miłością i śmiercią. Naiwne i malujące na twarzy widza drwiący uśmieszek, ale przedstawione w bardzo przyzwoitej formie. Elektryzująca obsada, dobra muzyka i odrobina magii.

Film od początku jest – najprościej w świecie mówiąc – bardzo ładny. Już czołówka prezentuje pewne walory estetyczne. Z offu słyszymy magnetyzujący głos Edwarda Nortona, a po chwili na ekranie pojawia się przebojowy w tym wydaniu Will Smith. Rozpoczyna swoją przemowę. „Dlaczego w ogóle wstaliście dziś z łóżka? Miłość, czas, śmierć – te trzy pojęcia łączą wszystkich ludzi na ziemi”.

Specjalista od reklamy jest w swoim żywiole. Odnosi sukcesy, robiąc to, co kocha. Ma szczęśliwą rodzinę i otacza się wiernymi przyjaciółmi. Jednak szybko sytuacja głównego bohatera diametralnie się zmienia. Trzy lata później Howard – już posiwiały, przygnębiony, pozbawiony obserwowanego wcześniej błysku w oku – prowadzi swoją firmę ku przepaści. Po śmierci sześcioletniej córeczki rozstał się z żoną (Naomie Harris), odizolował od znajomych, zaniedbał relacje z kontrahentami.

Najbliżsi współpracownicy Howarda (Will Smith) dochodzą do wniosku, że jedynym ratunkiem dla przedsiębiorstwa jest odsunięcie niewydajnego szefa od władzy. Aby rada nadzorcza miała podstawy do pozbawienia go decyzyjności, trzeba udokumentować objawy jego problemów psychicznych. Whit (Edward Norton), Simon (Michael Peña) i Claire (Kate Winslet) decydują się zastosować podstęp.

Kadr z filmu „Ukryte piękno”.

Mam ogromną ochotę, żeby nakreślić Wam plan, mający na celu skompromitowanie Howarda, ale jeśli udało Wam się jeszcze nie natrafić na żadne spoilery – lepiej, żebyście sami zobaczyli to na ekranie. Poprzestanę na zapewnieniu, że film nie jest takim, jakiego moglibyśmy się spodziewać po trailerze.

„Ukryte piękno” jest magiczne, ale nie tak jak myślicie. To nie fantastyka. Czasami wręcz zbyt boleśnie cytuje prozę życia. Jednakże w ogólnej wymowie obraz jest ckliwy, naiwny, pełen farmazonów. Pozostaje reprezentantem dobrego kina przy odpowiednim nastroju widza. Trzeba pozwolić sobie na bycie naiwnym, pomóc twórcom nas wzruszyć – a wyjdziemy z seansu zadowoleni.

Tylko raz poczułam się obrażana. To, w jaki sposób Miłość (Keira Knightley), Śmierć (Helen Mirren) i Czas (Jacob Latimore) opiekują się Whitem, Simonem i Claire, zostaje wprowadzone nachalnie, bardzo prosto, schematycznie. Nie lubię, kiedy w kinie podaje mi się tak wszystko na talerzu.

Jestem jednak w stanie wybaczyć wszystko co w tym filmie naiwne i przesłodzone za sprawą wzorowych kreacji aktorskich zaangażowanej przez Frankela śmietanki Hollywood. Już w pierwszej scenie, w której wspólnie występują Winslet, Peña i Norton – czuć cudowną chemię między nimi. Zadowala też – choć momentami łudząco podobna do znanych motywów z innych produkcji – przyjemna muzyka.

Dlatego przymknijcie oko na kilka niedociągnięć i odnajdźcie w tej produkcji ukryte piękno.


Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!

[R-slider id=”2″]

 

About the Author

Radiowiec, prawnik, podróżnik. Niekoniecznie w takiej kolejności. Nade wszystko: kinomaniak.

Related Posts

Amerykański sen nie jest dla każdego. Mit od zera do milionera już dawno upadł. Ciężka praca nie...

Czy myśleliście kiedyś o tym, jakby to było spotkać swoją starszą wersję? Czy miałaby dla Was...

Lubię filmy, które rozbijają magiczną bańkę, w której macierzyństwo to droga usłana płatkami róż....

Leave a Reply