– daję 7 łapek!
Film piękny i przerażający. Przywołujący na myśl zachowane w pamięci obrazy i dźwięki jeszcze długo po seansie.
Wielki sukces w Cannes! „To tylko koniec świata” narobił dużo szumu w świecie, kiedy Dolan otrzymał za film Nagrodę Jury Ekumenicznego i Grand Prix Festiwalu. Uważam, że ogólnonarodowe zachwyty nad obrazem były odrobinę przesadzone, ale mimo wszystko ma on w sobie ‘to coś’.
To tylko koniec świata. Jak u Miłosza, w jego piosence. Codziennie ma miejsce jakiś koniec świata. Codziennie czyjś świat się kończy. W jakim celu rozdzierać przy tym szaty? To tylko koniec świata.
Film od początku magnetyzuje. Nie sposób oderwać wzroku od ekranu. Przyciągają cudowne zdjęcia, świetny montaż, krótkie niestabilne ujęcia i muzyka. Uhonorowany wszystkimi najważniejszymi nagrodami filmowymi Gabriel Yared komponował wcześniej na potrzeby takich obrazów jak „Angielski pacjent”, „Utalentowany pan Ripley”, „Wzgórze nadziei” czy „Miasto aniołów”. Po soundtracku najnowszej produkcji Dolana szybko można poznać, że reżyser zaprosił do współpracy mistrza muzyki filmowej.
Udajemy się w podróż z głównym bohaterem. Louis (Gaspard Ulliel) przyjechał taksówką do domu rodzinnego, a o tę taksówkę wszczęta zostanie jeszcze niejedna awantura. Wszyscy domownicy po kolei zwracają chłopakowi uwagę, że nie powinien nią jechać aż z lotniska. Analogicznie, żegnając się z nim – jeden przez drugiego proponują zastąpienie taksówkarza w drodze powrotnej.
Pierwsza kłótnia ma miejsce już w progu. To obłęd! Wszyscy na siebie krzyczą. Napięcie jest nie do zniesienia, a wcale nie rozładowuje się wraz z kolejnymi wybuchami.
Okazuje się, że Louis nigdy nie poznał swojej szwagierki. Nie zawitał jeszcze do domu, odkąd brat Antonie (Vincent Cassel) się ożenił. Gdy wita się z Catherine (Marion Cotillard) stosunkowo formalnie, siostra Suzanne (Léa Seydoux) wpada w szał: „Podajecie sobie ręce?! Jesteście ministrami?!”.
Cały film opiera się właśnie na tej nieznośnej pretensji wypełniającej całą dostępną przestrzeń. Sceny przekrzyczane kontrastują z wymownym milczeniem. Wszyscy członkowie rodziny są rozgoryczeni tym, że Louis – zajęty swoją karierą pisarską – nie odwiedził ich przez lata.
W domu panuje swego rodzaju kult chłopaka. Czytane są jego książki, śledzone wzmianki o nim w mediach. Każdy ma kolekcję pocztówek i listów, które przysłał. Wszyscy są spragnieni jego obecności. Lgną do niego, by opowiedzieć mu kilka historii. Na różne sposoby próbują wzbudzić jego zainteresowanie. Louis wciąż nie ma okazji, by podzielić się z nimi informacją, ze względu na którą przybył do miasta.
„To tylko koniec świata” gra wrażeniami. Barwami i światłem. Marion Cotillard trochę irytuje, ale dzięki swojej nieporadności staje się wiarygodna. Za to gdy do głosu dochodzi Vincent Cassel, jego ekspresja rodzi dreszcze.
Uniwersalny przekaz zasiewa gdzieś we wnętrzu widza ziarnko niepokoju, które kiełkuje – do ostatniej minuty filmu… podczas napisów końcowych… po wyjściu z kina…