Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Toronto można uznać za zamknięty. Wielka filmowa przygoda, podróż za ocean i odkrywanie nowego filmowego świata było niezwykłym przeżyciem. Czerwone dywany, gwiazdy i konferencje prasowe stanowiły codzienność przez ponad tydzień. Jednak to filmy zaprzątały moją głowę, szczególnie że selekcjonerzy zagwarantowali sporo interesujących propozycji. Mówi się, że w tym kanadyjskim mieście rozpoczyna się oscarowy wyścig. Oglądamy wielkie hollywoodzkie produkcje i kino nieco bardziej kameralne. Wiele filmowych propozycji znalazło się w Toronto zaraz po weneckiej prezentacji.
TIFF – dzień 1
Filmem otwarcia było „Siedmiu wspaniałych” Antoine Fuqua. Remake opowieści z 1960 roku okazał się niezbyt udaną produkcją. Nużąca akcja obliczona na efektowny finał pełen chaosu, wybuchów i strzelania została podporządkowana poprawności politycznej. Dziki Zachód stał się etnicznie zrównoważony, a wspaniała siódemka łączy ze sobą różne narodowości i rasy. Cóż, ma to niewiele wspólnego z rzeczywistością, a filmu nie ratuje nawet uroczy Chris Pratt, który ponownie odgrywa… siebie. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wiedziona ciekawością wylądowałam na czerwonym dywanie. Tłum dziennikarzy, pozycja na szarym końcu i walka o wywiad bądź upragnione zdjęcie.
Luke Grimes i Manuel Garcia-Rulfo z dużą cierpliwością odpowiadali na pytania i pozowali do zdjęć.
Jedyna kobieta, sprawczyni całego zamieszania w „Siedmiu wspaniałych” Haley Bennett, prezentowała się pięknie, ale uciekła niczym Kopciuszek przed północą.
Jednak to Denzel Washington oraz Chris Pratt byli najbardziej oczekiwanymi gośćmi. I choć przybyli dużo wcześniej, nadmiar zainteresowania nie pozwolił im odpowiedzieć na wszystkie pytania. Końcówka dywanu musiała się zadowolić chwilową obecnością aktorów.
I choć Fuqua nie spełnił moich oczekiwań, pokaz „Free Fire” Bena Wheatley’a na Midnight Madness okazał się strzałem w dziesiątkę. Sala kinowa na uniwersyteckim kampusie wypełniła się po brzegi, ludzie reagowali z entuzjazmem, nie kryjąc krzyków zachwytu czy przerażenia. Sam reżyser był wyjątkowo zadowolony takim przyjęciem. Razem z nim na scenie pojawiła się cała ekipa aktorska, która odpowiadała na pytania z widowni.
Twórcom udzieliła się luźna atmosfera i było widać, że bardzo dobrze się czują w swoim towarzystwie. „Free Fire” okazał się dla mnie jednym z lepszych filmów na festiwalu – dostał również People’s Choice Award.
W „Free Fire” mamy do czynienia z kanonadą wystrzałów i wybuchów. Aktorzy narażeni są na czołganie się w kurzu, brudzie i podejmowanie ryzykownych decyzji. Podobnie było z Sharlto Copley, który miał trudne kaskaderskie sceny.
TIFF – dzień 2 -4
Kolejne dni okazały się filmowymi strzałami w dziesiątkę: „Zwierzęta nocy”, „Arrival” czy „Siedem minut po północy”. Te produkcje z pewnością otwierają oscarowe zmagania i zgarną kilka nominacji. Niestety Ewan McGregor, który tym razem stanął za i przed kamerą , nie podołał swojemu zadaniu. „Amerykańska sielanka” z doborową obsadą pozostawia po sobie ogromne uczucie niedosytu.
Dużo zamieszania w Toronto zrobiło pojawienia się Nicole Kidman i Rooney Mara. Obie aktorki zagrały w filmie opartym na prawdziwych wydarzeniach. „Lion” porusza historią, ale nie do końca przekonuje wykonaniem. Ekipa przeszła po czerwony dywanie, odpowiedziała na kilka pytań, ale najbardziej oczekiwane gwiazdy nie znalazły dla wszystkich czasu.
Dev Patel, grający Sharoo, który po wielu latach odnajduje swoją biologiczną rodzinę dzięki Google Earth, poświęcił fanom trochę czasu i rozdał autografy. Jego rola jest najjaśniejszym elementem filmu i zasługuje na uwagę. Szczególnie że udaje mu się uniknąć łzawego wpatrywania się w przeszłość i maniakalnej obsesji.
W Toronto swoją premierę miał również film animowany „Sing”. Na czerwonym dywanie zaroiło się od gwiazd, które udzieliły głosu śpiewającym postaciom. Można było zobaczyć Jennifer Hudson, Scarlett Johansson, Mattew McConaughey, Reese Witherspoon, Tarona gerton czy Nicka Kroll.
Nie da się jednak ukryć, że najwięcej zainteresowania wzbudzały hollywoodzkie nazwiska. Scarlett Johansson dotarła na koniec dywanu i udzieliła kilku odpowiedzi. W tle przemknęła reszta obsady.
TIFF – dzień 5 – 7
Pomiędzy filmami i czerwonymi dywanami, przeprowadziłam kilka wywiadów. Kolejne dni upływały w salach kinowych. Udało mi się zaobserwować pewną prawidłowość, która towarzyszyła tegorocznym produkcjom. Filmowym bardzo często sięgali po literaturę albo odnosili się do rzeczywistości, budując swoje opowieści na prawdziwych wydarzeniach. James Franco sięgnął po Steinbecka, Pablo Larraine opowiedział losy Jackie Kennedy, a Mick Jackson („Denial”) sportretował sądową batalię pomiędzy Deborah Lipstadt a Davidem Irvingiem dotyczącą Holocaustu. Otrzymaliśmy też kameralne opowieści o ludzkich relacjach: „After Love” czy „Blue Jay”.
Po czerwonym dywanie przeszła Amy Adams i Jeremy Renner w ramach premiery „Arrival” Denisa Villeneuve.
Niestety reżyser nie mógł być na prezentacji swojego filmu, ale przesłał list, w którym wyjaśnia swoją nieobecność. Chcecie się dowiedzieć, co ma z tym wspólnego Ryan Gosling? Obejrzyjcie wideo.
W między czasie do Toronto przyjechał Ryan Gosling i Emma Stone, prezentując gorąco przyjęty „La La Land”. Damien Chazelle zgotował niezwykły musical, który ma ogromne szanse zgarnąć pokaźną ilość Oscarów. Aktorzy zachwycają swoimi kreacjami: tańczą, śpiewają i opowiadają o konsekwencjach pragnień i marzeń. Fantastyczna i pełna smutku opowieść o dokonywaniu wyborów.
TIFF – dzień 8 – 9
Ostatnie dni przyniosły fantastyczny film Francois Ozon „Frantz” oraz zaskakująco śmieszny i „Colossal” Nacho Vigalondo. Co więcej udało mi się zawędrować na czerwony dywan i w końcu – po trzech próbach – złapać Rooney Marę. Aktorka w tym roku prezentowała aż trzy filmu na festiwalu („Lion”, „Una” i „The Secret Scripture”). Czy uda jej się dostać oscarową nominację? Myślę, że nie były to przełomowe role w jej karierze, ale poradziła sobie bardzo dobrze z scenariuszowymi mieliznami.
Toronto okazało się ogromną przygodą, która przyniosła dreszcz emocji, nadziei na więcej i radości z filmowej podróży. Nie było żadnej spektakularnej klapy, a to już jest dużym sukcesem. Podczas moich 9 dni festiwalu zobaczyłam 36 filmów, przeprowadziłam 8 wywiadów i znalazłam się na 5 czerwonych dywanach. Ciekawa jestem, które z obejrzanych przeze mnie produkcji dostaną nominacje do Oscarów. Na pewno na dłużej zostanie ze mną „La La Land” i „Jackie”. Festiwal uważam za udany.