– daję 8 łapek!
Czytając tę recenzję, musicie kierować się trzema ważnymi zasadami. Po pierwsze: nie wierzcie w to, co piszę. Pierwszy kwadrans filmu, który Wam streszczę, jest niczym w porównaniu z kolejnymi ośmioma. Mnie i przedstawiony przeze mnie zarys fabuły musicie traktować jak iluzjonistę, który robi na Was wrażenie, by odwrócić uwagę od czegoś innego. Kto żyw, okazuje się martwy, a martwi umierają ponownie.
Po drugie: to jest Marvel. To jest komiks. To ma być nieprawdopodobne, szalone i budzące śmiech. Zaakceptujcie to, że przenosicie się do zupełnie innego świata i pozbawcie swoją wyobraźnię granic. Zwiększcie tolerancję na absurd.
I zasada ostatnia: nie wstydźcie się sympatii do superbohaterów! Pośród gorzkich dramatów społecznych potrzeba nam czasem kolorowej mozaiki pościgów i wybuchów. Bezsensownej – nie. Ale takiej, która z przymrużeniem oka i ogromnym dystansem próbuje przemycać pewne wartości – owszem. I nawet jeśli fabuła jest infantylna, to podaną na tacy z formy tak dopieszczonej jak u Marvela – biorę bez szemrania!
W magicznym świecie zatapiamy się już wraz z pierwszą sceną. Słyszymy głos Chrisa Hemswortha, który mówi: „Wiem, co sobie myślisz. Thor w klatce? To niemożliwe! Ale czasem trzeba dać się złapać, żeby wyciągnąć od kogoś informacje”.
Okazuje się, że Bóg Piorunów jest więźniem Surtura. Ucina sobie z ognistym demonem pogawędkę, która raz po raz budzi salwę śmiechu, przetaczającą się po sali kinowej. Szybko dochodzi do walki, z której oczywiście Thor wychodzi zwycięsko. Udaje się zapobiec połączeniu złowróżbnej korony z Wiecznym Płomieniem.
Choć Heimdall (Idris Elba) nie czuwa na stanowisku przy wejściu na Tęczowym Moście, Thorowi udaje się wrócić do Asgardu. Zastaje tam krainę mlekiem i miodem płynącą, sielankową atmosferę, a na tronie… swojego ojca. Po sali przeszedł szmer zaniepokojenia. Czy Odyn (Anthony Hopkins) nie zginął?
W pewnym momencie „Thor: Ragnarok” bardziej przypomina zbiór gagów niż spójną całość. To mozaika szortów wyciągniętych z różnych fabuł – różnych planet, różnych historii. Wątki korespondują ze sobą na kilku równoległych planach. Może to i dobrze, bo nie jest nudno – choć trochę serialowo.
W końcu jednak wszystko się łączy: Revengersi uciekają z chaotycznej planety Sakaar i ruszają na ratunek mieszkańcom Asgardu. Oznacza to walkę za walką – uczta dla oczu! Świetne efekty specjalne, bardzo dobre zdjęcia.
Podoba mi się humor tego filmu. Trafia w mój gust – nie jest wulgarny i obrzydliwy. Żarty sytuacyjne i zabawy słowne dodają dialogom iskry. Jeszcze bardziej cieszą wszelkie aluzje do elementów z uniwersum Marvela, które znamy z innych filmów. We własnej osobie, na nagraniach czy choćby wspomniani przez bohaterów pojawiają się Doktor Strange (Benedict Cumberbatch), Loki (Tom Hiddleston), Hulk (Mark Ruffalo), Iron Man (Robert Downey Jr.), Czarna Wdowa (Scarlett Johansson).
Choć rozwiązania fabularne są maksymalnie naiwne, moralność postaci zmienia się jak w kalejdoskopie, a śliczna buźka Thora jest już naznaczona upływem czasu, to ja ten pokręcony produkt kupuję. Także z Arcymistrzem (Jeff Goldblum), przypominającym Szalonego Kapelusznika i czarną Walkirią (Tessa Thompson), choć jej pierwowzorem była niebieskooka blondynka.
Podnosi mnie na duchu wizja walki pełnej poświęceń – wojny totalnej, ponadnarodowej, ponadrasowej. To zjednoczenie, które zapomina nawet o podziale na dobro i zło. Oto reprezentanci obu tych wartości łączą się, by pokonać wspólnego wroga (Cate Blanchett). Sagi o facetach w kolorowych kostiumach oglądam właśnie dla tego krótkiego ukłucia w sercu, gdy najpodlejszy tchórz i zdrajca (Karl Urban) staje się bohaterem, oddającym życie za niewinnych.
Dajcie się ponieść! Rozpaczajcie nad nielojalnością Lokiego, marzcie o braterskiej walce ramię w ramię i zakochajcie się w Korgu z gruzu!
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]