Utopijna radość bezpiecznego społeczeństwa? A może antyutopia? The Circle. Krąg mogło z łatwością stać się horrorem (stąd nieustanne skojarzenia z Kręgiem), jednak brakuje mu przejrzystej wizji, spójnej koncepcji i pełnokrwistych bohaterów gotowych udźwignąć ciężar konwencji sci-fi. Krążek kręci się cichutko. Powiela te same błędy i nie potrafi wyrwać się ze słabej powtarzalności banalnych wykładów na temat demokratycznej przyszłości.
The Cirle. Krąg – amerykańskie Czarne lustra (Black Mirrors)
Poprzednie filmy Jamesa Ponsoldta, Cudowne tu i teraz oraz Koniec trasy, były w pewnym sensie o dojrzewaniu i odkrywaniu własnej tożsamości. Głównie za sprawą ludzi otaczających bohaterów. Sutter (Miles Tiller) zmieniał się pod wpływem poznanej dziewczyny, a David Lipsky uczył rozumienia rzeczywistości i odkrywania jej wraz z pisarzem Davidem Fosterem Wallacem. Kameralne, niemal dwuosobowe, opowieści przepełnione były pełnokrwistymi emocjami oraz spójnymi wnioskami. Mistrzostwo spojrzenia na człowieka pozwalało podążać tropem bohaterów i angażować się w ich problemy. Po Mei (Emma Watson), w The Circle, można było oczekiwać wyraźnych deklaracji, przejmujących postaw i zachowań, a otrzymaliśmy tylko kilka inspirujących przemów w stylu TEDa, które rażą naiwnością przekonań i efektowną konstrukcją.
The Cirlce chce opowiedzieć o przyszłości, w której każdy mieszkaniec świata utraci prawo do posiadania prywatności w imię bezpieczeństwa i transparentności. Ponsoldt ustami Baileya (Tom Hanks) stawia pytanie o to, kiedy człowiek zachowuje się dobrze – czy jeśli wie, że jest obserwowany, to unika złych uczynków, łamania prawa czy dobrych obyczajów. Zastanawia się, jak daleko można się posunąć w budowaniu spójnej wizji rzeczywistości, w której wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Nie potrafi jednak przekroczyć granic absurdu, aby uwiarygodnić kreowany świat. Hermetyczna przestrzeń firmy technologicznej The Circle staje się bańką mydlaną, w której przebywa tylko kilkuset wybranych zapaleńców. W futurystycznej, i mocno ponurej, wizji przyszłości o wiele lepiej wypada serial Black Mirror.
Film Ponsoldta kuleje już na poziomie scenariusza: dziury logiczne, słabo zarysowane postaci i banalne rozwiązania. Trudno nawet uzasadnić bierną transparentność Toma Hanksa, która mogła być intrygująca przez nadanie wieloznaczności postaci, a utknęła w koleinach nudy i bezbarwności. Superwizjoner przyszłości nie jest ani demoniczny, ani niezwykle uzdolniony, tylko towarzyszy nagle oświeconej Mei. Emma Watson doskonale odnajduje się na scenie podczas charyzmatycznych przemówień, ale niknie, kiedy wchodzi w codzienną rzeczywistość. Zagubienie jej postaci znajduje odzwierciedlenie, bodaj w najbardziej kuriozalnej scenie, kiedy Mea płynąc kajakiem, gubi się we mgle. Zrozpaczona i przerażona zostaje uratowane dzięki nowemu systemowi obserwacji.
Mea staje trybikiem w rozpędzonej machinie. Wepchnięta w system społecznych zależności nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości bez internetu i egoistycznego przeglądania się w reakcjach wirtualnej publiczności. The Circle. Krąg przypomina dramat o poszukiwaniu tożsamości, zagubieniu jednostki w naiwnych poglądach o posiadaniu władzy i społecznej aprobaty. Ponsoldt zapomniał o niebezpieczeństwach cukierkowego przedstawienia. Film rozpływa się w nadmiarze długich przemówień i braku sensownej kondensacji fabularnych wydarzeń.