Dlaczego mam wrażenie, że, choć w nowym Tarzanie dzieje się dużo, to tak naprawdę nie wydarza się nic?
Obrazy wygenerowane w CGI, pościgi, walka o życie i afrykańska dzicz zajmują całą przestrzeń ekranu. Niestety nic nie wzbudza już zachwytu. Szczególnie po dopieszczonej wizualnie „Księdze dżungli” Jona Favreau czy „Życiu Pi” Anga Lee. David Yates próbuje odczarować legendę Tarzana, dodać nowych znaczeń, ale obronną ręką z tego tropikalnego lasu wychodzi tylko Margot Robbie.
„Tarzan: Legenda” opowiada o powrocie lorda Johna Claytona (Aleksander Skarskard) do afrykańskiego świata. Nieco nadęty brytyjski arystokrata ze znudzoną miną i z niewielką ochotą musi wyjechać na Czarny Ląd. Skąd jego niechęć? Yates rozrzuca liczne tropy, ale nie jest w stanie skonstruować pełnokrwistego portretu człowieka, który porzucił przeszłość i rozpoczął wyszukane życie wśród elit. W jego sercu tkwi jakaś zadra, a wydarzenia z rodzinnego stada goryli kładą się cieniem na jego osobowości. Wciąż jednak jest zapiętym pod szyję facetem bez krzty emocji. Symboliczne rozdzielenie dwóch światów: na opętany konwenansami i wolny, oparty o prawa natury, również nie znajduje odpowiedniej oprawy.
Reżyser Harry’ego Pottera doskonale sprawdza się w kreowaniu magicznych rzeczywistości. Taka też staje się dżungla Tarzana. Pełna tajemnicy i energii, oplatająca tubylcze wioski. Yates próbował obedrzeć opowieści Edgara Rice’a Burroughsa z rasistowskich przymiotów, więc mieszkańcy dzielnie rozprawiają po angielsku, a kompanem Johna staje się czarnoskóry wysłannik Stanów Zjednoczonych. Obaj muszą stoczyć walkę z złem w postaci Leona Roma (kolejny Hans Landa w wykonaniu Christopha Waltza) handlarza niewolnikami i ocalić porwaną przez niego Jane (Margot Robbie).
Film mimo wszystko nuży schematycznym rozgrywaniem akcji. Zmęczonym Skarskardem i przaśny Samuelem L. Jacksonem, który ponownie dobitnie komentuje rzeczywistość. Cieszy jedynie, że Jane nie staje się przerażoną kobietą w tarapatach, czekającą na męskie wybawienie. Potrafi wziąć sprawy w swoje ręce i aktywnie działać głową, a nie – jak to zwykle bywa – przy pomocy atutów i wdzięków.
Afrykańska dżungla, choć straszna i drapieżna, okazuje się niesamowicie przewidywalna. Tarzan hasający po lianach być może zachwyca muskulaturą, ale nie zyskuje intrygującej psychologicznej oprawy. Dualistyczna natura i zaczepienie między dwoma światami mogłoby stanowić ciekawy punkt do rozważań o człowieku i jego przymiotach. Wszystko jednak zatapia się w komputerowo wygenerowanej rzeczywistości, bez grama subtelności. „Tarzan: Legenda” nie potrafi zmierzyć się ze swoim dziedzictwem i tylko kobieca postać ratuje całą fabułę. Yatesowi zabrakło kilku zaklęć, aby przedstawiany świat zyskał życie.