– daję 6 łapek!
Australijski western inspirowany prawdziwą historią. Trochę powtarzalny w formie, z treścią bogatą w morały.
Fred Smith (Sam Neill) żyje w zgodzie ze swoim sumieniem, które nakazuje mu traktować wszystkich ludzi na równi. W końcu Bóg nie faworyzuje swoich dzieci ze względu na pochodzenie czy kolor skóry.
Spolegliwy charakter kaznodziei sprawia, że kiedy Harry March (Ewen Leslie) prosi go o pomoc przy swojej posiadłości, poczciwy Fred posyła w sąsiedztwo jednego ze swoich pracowników.
Sam Kelly (Hamilton Morris) przybywa na ranczo Harry’ego z dwiema kobietami. Jedną szybko odsyła z powrotem, zauważając jak biały pracodawca patrzy na młodą Aborygenkę. Harry nie ma za grosz szacunku do Sama, a w końcu dopuszcza się gwałtu na jego żonie Lizzie (Natassia Gorey Furber).
Gdy po zakończeniu prac małżeństwo nie jest już potrzebne, Harry brutalnie wyrzuca Lizzie i Sama z posiadłości. Jednak niedługo później ich drogi znów się schodzą.
March ma na wychowaniu nastoletniego aborygeńskiego chłopca. Wydaje się, że Philomac (Tremayne Doolan/Trevon Doolan) może być jednym z tzw. „skradzionego pokolenia”. W latach 1900-1970 (a akcja filmu dzieje się w 1929 roku) władze australijskie odseparowywały dzieci Aborygenów od ich rodzin i poddawały je przymusowej asymilacji – także poprzez oddanie białym do adopcji.
Jednakże Harry nie okazuje ani krzty ojcowskiej czułości. Zakuwa Philomaca w łańcuch i pozostawia samego na noc. Gdy chłopiec ucieka, March szuka go także w posiadłości Freda Smitha. Kaznodziei nie ma w domu, a Sam decyduje się nie wpuszczać pijanego i agresywnego sąsiada. Gdy jednak ten oddaje kolejne strzały w kierunku jego i Lizzie – Sam nie ma wyboru…
Sprawa Aborygena mordującego białego zdaje się być z góry przegrana. Na cóż mogą zdać się ucieczki czy próby przedstawiania swojej wersji wydarzeń? Choć to australijskie Terytorium Północne a nie Dziki Zachód – zwyczaje i praktyki są równie „dzikie”. Oskarżony nie może być pewny, że przedstawiciele prawa – sierżant Fletcher (Bryan Brown) i sędzia Taylor (Matt Day) – są godni zaufania.
„Sweet Country” to film powolny, cichy, naturalistyczny – wręcz brzydki – ale prawdziwy. Nie serwuje ozdobników, które mogłyby odwrócić uwagę widza od sedna sprawy. I nie dzieli bohaterów na „dobrych” i „złych”. Każdy ma coś na sumieniu i zdawać by się mogło, że w tym szaleństwie odnaleźć można tylko „złych” i „gorszych”…
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]