– daję 8 łapek!
Intensywne kolory, przyprawiająca o dreszcze muzyka – ale przede wszystkim „Sekrety morza” przykuły moją uwagę już samym motywem przewodnim fabuły.
Uwielbiam mistyczne misje do wypełnienia, nałożone na wybrańca przez przeznaczenie specjalne zadanie, dziwne zobowiązanie wynikające z wyjątkowego pochodzenia. Film przywiódł mi na myśl bajkę „Atlantyda – zaginiony ląd”. Tam główna bohaterka w bardzo młodym wieku traci matkę, kiedy to tę „wzywa” potężny kryształ, z którym królowa Atlantydy musi się połączyć, by ratować swój lud. I w „Sekretach morza” pojawia się konieczność wyboru między osobistym szczęściem a „Sprawą”.
Żeby nie być taką znowu tajemniczą, zarysuję Wam kilka pierwszych scen. Młode małżeństwo z kilkuletnim synkiem wiedzie sielankowe życie wypełnione miłością i wzajemnym szacunkiem. Spodziewają się nowego członka rodziny, a najbardziej doczekać rodzeństwa nie może się mały Ben. Jednak sześć lat później widz zastaje w niewielkim domu nad brzegiem morza tylko tatę, Bena i niepotrafiącą mówić Sirszę. Co się stało z mamą?
To wielowątkowa produkcja. Można odebrać ją po prostu jako bajkę jakich wiele, ale można też rozsupłać ten kłębek fabularny na kilka cudownych, dających do myślenia wyjątkowych nici – i to pewnie właśnie zadanie dla tych starszych widzów.
Wiedźma. Zła wiedźma. Zamienia wszystkich w kamień, odbierając im uczucia. Potraktowała tak nawet własnego syna. Okrutna, prawda? Ale nagle zauważamy, że za każdym razem, gdy szargają nią silne emocje, wiedźma chowa je do słoika. Pozbawia się uczuć i z każdym takim zabiegiem po trosze staje się kamieniem. Zatem wyświadczyła synowi przysługę? Bardzo cierpiał, więc odebrała mu uczucia.
Drogi widzu: czy wolisz czuć i cierpieć czy też być kamieniem?