Sad dziadka to dokument o rzezi wołyńskiej. A to być może najbardziej krzywdzące dla tego filmu zdanie, którym można rozpocząć jego recenzję. Bo „Sad dziadka” nie jest tym, czym mógłby się wydawać. Pewnie widzieliście już przynajmniej kilka filmów dokumentalnych i fabularnych o Wołyniu. Ten jest zupełnie inny. Nie uświadczycie tu brutalnych scen, rozdzierających krzyków, mroku nocy przecinanego złowieszczymi płomieni. Przynajmniej nie bezpośrednio i dosłownie.
Dokument o Wołyniu inny niż wszystkie
Karolina jeszcze jako mała dziewczynka przypadkiem podsłuchała historię o dziecku rozerwanym na pół. Od tego czasu dręczyły ją koszmary. Pewnego dnia postanowiła wybrać się na Wołyń – do miejsca, w którym żyła jej rodzina. Tytułowy sad dziadka znajdował się w nieistniejącej już wsi Ugły. W udzielonym nam wywiadzie reżyser Karol Starnawski opowiedział dokładnie, skąd pomysł na powstanie dokumentu i dlaczego to właśnie Karolina stała się jego bohaterką.
Babcia ostrzega Karolinę, by nie wtykała nosa w nieswoje sprawy. Ona jednak uparcie chce zmierzyć się z rodzinnymi demonami przeszłości i własnymi koszmarami z dzieciństwa. Zakłada duży plecak turystyczny, ubiera czapkę z daszkiem i rusza w pieszą wędrówkę po Wołyniu. Towarzyszy jej mieszkający w Polsce Ukrainiec Sasza, dla którego projekt okaże się nie tylko doświadczeniem zawodowym.
„Sad dziadka” wykorzystuje interesującą grę dźwiękiem. Widzimy puste pole, a słyszymy odgłosy pracy w kuźni, która kiedyś stała w tym miejscu. Mówimy o strasznych rzeczach, ale przed naszymi oczami stoją piękne pejzaże ukraińskiego lata.
Podczas tej peregrynacji poznajemy indywidualne historie poszczególnych rodzin, ale towarzyszący Karolinie przez chwilę historyk Leon – także członek rodziny, która była świadkiem rzezi wołyńskiej – rysuje też szerszy obraz wydarzenia. Wskazuje miejsca, w których doszło do zbrodni; opisuje trasę, którą ofiary zmuszone były przebyć zimną nocą.
Żaden z uczestników wędrówki nie spodziewa się, jak trudne będzie to doświadczenie. Oczy Karoliny napełniają się łzami już pierwszego dnia. Jednocześnie przeżywa ona pewnego rodzaju katharsis. Zarówno ją, jak i widza wzrusza życzliwość napotkanych po drodze Ukraińców. Wszyscy chętnie rozmawiają z Polakami, zapraszają ich na kawę czy herbatę.
„Sad dziadka” pozbawiony jest dynamicznych zwrotów akcji, nie szuka skandalu, nie gra agresją, nie chce polaryzować. Obserwujemy wyczerpujący marsz w słońcu i smagane wiatrem twarze wędrowców; widzimy kołyszące się lekko gałęzie drzew, będących niemymi świadkami tragedii sprzed lat. Ale w kontraście do autentyczności tych elementów od czasu do czasu słyszymy nagrane w postprodukcji przemyślenia Karoliny, które niestety irytują sztucznością, a czasem nawet infantylnością. Z kolei to, za co bohaterka dokumentu może zebrać brawa, to podjęcie próby nauczenia się ukraińskiego specjalnie na potrzeby wędrówki po Wołyniu.
Z jednej strony dokument stanowi rozliczenie Karoliny z historią jej rodziny – z drugiej strony twórcy chcieliby sprawić, by narody polski i ukraiński przybliżyły się do wyczekiwanego od dekad pojednania. Brakuje tu jednak nachalnych jednostronnych ocen. „Sad dziadka” pozostawia widzowi przestrzeń do własnych refleksji.