Banalna historia miłości, jakich kino dostarczyło nam wiele. On – młody mężczyzna doświadczony przez życie – poznaje dojrzałą kobietę. Zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, a pasja i namiętność stają się wyznacznikiem ich życia. A przynajmniej jego krótkiego fragmentu, który w nieco instagramowej formie pokazuje nam Gabe Klinger.
Porto – romantyczna lubieżność
Porto to opowieść w trzech częściach. Klinger dzieli swój film na rozdziały, w których różnie rozkłada akcenty na swoich bohaterach. Przedstawia miłosną podróż z perspektywy Jake’a (Anton Yelchin), Mati (Lucia Lucas) oraz ich obojga. Podobnego rozwiązania użył Ned Benson w Zniknęciu Eleonor Rigby, tworząc trzy oddzielne filmowe projekty: On, Ona i Oni. O ile nowojorczyk skupiał się na emocjonalnym rozpadzie związku, wzajemnych pretensjach i utracie czegoś ważnego w życiu, Klinger zdaje się dbać o wizualne dopracowanie, pozostawiając widza z banalnymi niedopowiedzeniami.
Portugalskie miasteczko staje się świadkiem wielkich wzlotów i upadków, kiedy w misternie skonstruowanych kadrach widzimy nagie ciała dwójki kochanków. Wybuch namiętności przywodzi na myśl Tylko dla kochanków Michaela Polisha, który w czarno-białych barwach przedstawiał przypadkowe spotkanie byłych partnerów. Wzajemna tęsknota, niezapomniane uczucie i teraźniejszość, przez którą nie mogą budować wspólnej przyszłości wzbudzała ciepło i poczucie niesprawiedliwości. Wyważone dialogi dopełniały bohaterów, czego nie można powiedzieć o Jake’u i Mati. Bohaterowie stają się ulotnymi figurami, o których losie decyduje krótki moment.
Porto ma w sobie przestraszonego ducha Jima Jarmuscha, który jest producentem. Jednak Klinger nie przynosi zachwytu codziennością i zwyczajnością. Film wybrzmiewa urokiem aktorskich twarzy i fantastyczną kreacją Antona Yalchina, który z dużym wyczuciem przechodzi od zakochania do szaleńczej i bolesnej miłości odbierającej umiejętność racjonalnego działania.
Choć zabrakło w Porto oryginalności i wciągającej opowieści, forma przedstawienia zasługuje na uwagę. Brazylijski reżyser nie tworzy linearnej historii, zaczyna od końca i wykorzystuje różne kamery: Super 8 mm, 16 mm i 35 mm. Nieco ciemne zdjęcia i fetysz cielesności bohaterów tworzą intrygujący klimat, w którym można się na chwilę zatopić. Jest seksownie, ale do lubieżnej perwersji Love Gaspara Noe trochę daleko.