– daję 6 łapek!
Obraz psychologiczny inspirowany prawdziwą historią, który ma pokazać, że przemoc może narodzić się tam, gdzie się jej nie spodziewamy.
Byłam przed tym filmem wielokrotnie ostrzegana. Nie bałam się na niego wybrać; w końcu: czego to ja jeszcze nie widziałam? Ale po połączeniu wiadomości o dziecięcych bohaterach z informacją, że wielu widzów wychodzi podczas seansu – spodziewałam się silnie oddziałującej psychodelii. Słusznie?
Film podzielony jest na rozdziały: „Gabrysia”, „Szymek”, „Czarek”, „Szkoła”, „Ruiny”, „Plac zabaw”. Podczas pierwszych trzech poznajemy postacie, których historie będą kreślone w częściach kolejnych.
Bartosz M. Kowalski zastosował tzw. montaż sekwencji, gdzie kilka wątków zbiega się w jednym punkcie. Najpierw poznajemy Gabrysię. Mimo że długo nie wypowiada ani słowa, jej portret psychologiczny jest nam rysowany w dość oczywisty sposób; żeby nie powiedzieć „prosto” a nawet „prostacko”.
Dziewczynka pochodzi z tzw. dobrej rodziny. Jest wzorową uczennicą, unika kłopotów. Nieśmiała i zakompleksiona – chciałaby być bardziej popularna i podobać się chłopcom. Ostatni dzień szkoły ma być dla niej początkiem czegoś nowego. Powie Szymkowi, że jest w nim zakochana.
Szymon i Czarek to przyjaciele. Dwóch łobuziaków, którzy zdają się nie odstawać od reszty. Takimi dziećmi byli moi znajomi dekadę temu, z takimi teraz pracuję, takie jest moje młodsze kuzynostwo. Ot, para chłopaków, którzy mają pewne problemy w domu i – choć zazwyczaj bierni i posłuszni – muszą czasem odreagować. Nic nadzwyczajnego.
Przeważająca część filmu bardzo mi się podobała. Byłam zachwycona wiernością, z jaką Kowalski przedstawia rzeczywistość. Obrazowi bliżej było do dokumentu niż fabuły. Nie znajdowałam się w kinie – a w szkole, między zwyczajnymi dzieciakami. Nie mogłam wyjść z podziwu nad dialogami. Uczniowie i nauczyciele tworzyli kalki mojej realnej codzienności.
Summa summarum, choć film nie traktował o niczym konkretnym – sprawiał mi wiele przyjemności. Nie niósł ze sobą żadnych prawd, niczego nie uczył, próżno szukać soczystej fabuły. Ale ujął mnie formą. Do czasu…
Cała dyskusja krytyków i publiczności oraz związane z filmem kontrowersje odnoszą się do jego końcowej części. Trudno o odzwierciedlenie w recenzji wszystkich swoich odczuć i myśli wywołanych seansem, kiedy nie chce się zdradzić Czytelnikowi zakończenia.
Wiedzcie zatem tylko, że „Plac zabaw” to dla mnie dwa osobne byty. Długa i pozbawiona większego sensu cudowna forma i… to coś. Ten twór, który mnie nie przekonuje. Wydaje mi się być tanim chwytem. Próbą pokrycia efektem szoku niedociągnięć w budowaniu dobrej historii. Finał miał nadać całej produkcji sens, a ucierpiał właśnie na – wcześniej wychwalanej przeze mnie – beznadziejnej formie.
Mój kinowy towarzysz wyszeptał podczas seansu: „Dlaczego on to robi?”. Dlaczego reżyser nam to zrobił? Co miał na celu? Wiem to dzięki naszej rozmowie z Kowalskim, którą możecie przeczytać tutaj. Jednak wspomnienie wrażeń jakie miałam bezpośrednio po seansie nie pozwala mi na przyznanie filmowi siódmej łapki.
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!