Autor tekstu: Kamila Korońska
Choć okazji do wręczania nagród filmowych w ciągu roku nie brakuje – za nami BAFTA, Cezary i Goya – to od 89 lat za najbardziej prestiżowe, podsumowujące filmowy sezon wyróżnienie uznaje się amerykańskie Nagrody Akademii Filmowej.
Powidoki polskich nominacji do Oscarów
Podczas gali wręczania Oscarów na czerwonym dywanie Polaków nigdy nie brakowało. Statuetki odbierali Andrzej Wajda, Roman Polański, a ostatnio również reżyser „Idy” (2013) – Paweł Pawlikowski. W konkursach indywidualnych triumfowali kompozytorzy – Bronisław Kaper i Leopold Stokowski oraz operatorzy – Janusz Kamiński.
Za granicą doceniono animacje Tomasza Bagińskiego, dobrze rokują również reżyserzy krótkometrażowych dokumentów. Pod tym względem niezwykle szczęśliwy był dla nas rok 2015. Zarówno „Joanna”, jak i „Nasza klątwa” uzyskały oscarowe nominacje.
I chociaż od nominacji do statuetki jest jeszcze daleko, to wymęczeni ciężką pracą filmowcy nie rzadko ogrzewają się właśnie w ich świetle. Bo samych statuetek, niestety wciąż u nas mało.
Polski przepis na sukces
Od sześćdziesięciu lat dzięki kategorii Najlepszy Film Nieanglojęzyczny powalczyć o Oscara mogą pełnometrażowe zagraniczne produkcje. O złotą statuetkę (przynajmniej w teorii) bitwę toczy więc cały świat. Pomimo oczywistych wytycznych droga na oscarową „szklaną górę” jest kręta, długa i nieprzewidywalna. Zjechało z niej już wiele nazwisk – sześciokrotnie Hitchcock, czterokrotnie Leonardo DiCaprio. I niejednokrotnie ceniony przez amerykańską Akademię Filmową Andrzej Wajda.
W sieci natomiast nie brakuje gotowych przepisów na to, jak zdobyć Oscara. Według analizy dotychczasowych wygranych zaskakująco dobrze radzą sobie dwie formy: dramat, najlepiej historyczny – osadzony w wojennych realiach – lub biograficzny, o cierpieniach jednostki w nierównej walce z opresyjnym systemem. Dzięki bogatej w obie kategorie polskiej historii takich filmów powstało u nas całkiem sporo i z pewnością zajmują one ważne miejsce w polskiej kinematografii. Wyróżniała je również Akademia.
Z pełnometrażowym filmem Polacy po raz pierwszy próbowali dostać się na oscarową arenę w 1957 roku. Odważna wizja tragicznych losów powstania warszawskiego przedstawiona w „Kanale” Andrzeja Wajdy najpierw zatriumfowała w Cannes (dzieląc podium z Bergmanem), a potem jako oficjalny polski kandydat została zgłoszona do Nagród Akademii Filmowej.
Film nominacji nie zdobył, ale otworzył reżyserowi furtkę na podwórko prestiżowego amerykańskiego konkursu. Przysporzył mu także grono krytyków, które nie opuściło go aż do śmierci w październiku zeszłego roku.
Od czasów „Kanału” Polski Instytut Filmowy lansował produkcje Wajdy w Stanach Zjednoczonych jeszcze kilkukrotnie. Mistrzowskie wyczucie tragizmu ludzkich losów i romantyczny dryg sprawiły, że Akademia Filmowa przyznała mu nominację konkursową cztery razy – za „Ziemię obiecaną” (1974), „Panny z Wilka” (1979), „Człowieka z żelaza” (1981) i „Katyń” (2007). Konkursu nigdy nie wygrał, ale w 2000 roku odebrał nagrodę za całokształt twórczości.
Oglądając filmy Wajdy, nie sposób nie odnieść wrażenia, że twórca był zawsze dwuetatowcem – obywatelem i reżyserem. Losy kraju dostarczały mu z pewnością wielu zmartwień, ale to dzięki tym zmartwieniom powstawały filmowe sygnalizatory, które czerpiąc z przekleństw historii, potrafiły ostrzegać przed możliwością kolejnych.
Pierwszym twórcą, któremu udało się przykuć uwagę amerykańskiego jury, był Roman Polański. Siedem lat po porażce Kanału dramat psychologiczny „Nóż w wodzie” (1961) jako pierwszy polski film otrzymał oscarową nominację. Reżyserski debiut Polańskiego rywalizację co prawda przegrał, ale w nierównej walce z włoskim Goliatem – Federico Fellinim i jego „8 i pół”. Był to pierwszy i ostatni film Polańskiego zgłoszony w tym konkursie.
Z bilansem losów Polski świetnie poradzili sobie również Jerzy Hoffman i Agnieszka Holland. W 1974 roku nominację uzyskał „Potop”, a w 2011 wyreżyserowany przez Holland dramat wojenny „W ciemności”.
W przeciwieństwie do wielu współczesnych produkcji skłonnych do uderzania w wysokie tony patosu – „Miasto 44” (2014), „Historia Roja” (2016) – filmy Hoffmana i Holland mierzyły się z brzemieniem historii w autorskim stylu.
O tym, że nie łatwo jest być obiektywnym wobec historii własnego kraju (albo przynajmniej kraju własnego pochodzenia) wiedział również Paweł Pawlikowski, który w oscarowej „Idzie” podjął się wypędzania uśpionych w narodzie demonów.
Prosta, a dla niektórych może nawet banalna opowieść o tytułowej Idzie – młodej zakonnicy na tropie własnej przeszłości – obnażać ma polską dewocję, cyniczny pragmatyzm i w końcu ciężkie narodowe grzechy, o których nikt nie chce pamiętać, a tym bardziej mówić. Niestety tragiczne efekty tych egzorcyzmów widać po dzień dzisiejszy, bo internauci w dalszym ciągu oburzają się za pośrednictwem portalów filmowych na rzekomo zafałszowane przez Pawlikowskiego fakty.
Fiasko Powidoków
Historyzm i niewątpliwie ideologiczny wymiar nowego filmu Wajdy wpłynął na decyzję Komisji Oscarowej, która postanowiła jako tegorocznego kandydata ubiegającego się o nominację w konkursie na Najlepszy Film Nieanglojęzyczny zgłosić Powidoki. W uzasadnieniu możemy przeczytać m.in. że o wyborze zadecydowała konsekwencja, z jaką Wajda portretował ludzkie losy zarówno w „indywidualnym, intymnym wymiarze” jak i w „konfrontacji z niosącą zagrożenie rzeczywistością”. Jak wiemy, Komisja typowała źle.
Dlatego o Powidokach nie sposób mówić, nie wspominając o Ostatniej rodzinie (2016) Matuszyńskiego, która była tegorocznym faworytem, jeśli chodzi o nominacje. Film zdobył główną nagrodę na Festiwalu w Gdyni i zyskał przychylność wielu krytyków głównie z uwagi na powalający uniwersalizm rodziny Beksińskich, poprowadzenie historii i przekonujące aktorskie kreacje. Czyli wszystko to, co w filmie Wajdy można by poprawić.
Pomimo honorowej decyzji polskiej Komisji Oscarowej, Amerykańska Akademia Filmowa była bezwzględna – Powidoki nie trafiły do puli konkursowej. Jury nie przekonał ani dorobek reżysera, ani zdjęcia zasłużonego operatora Pawła Eldmana, ani nawet sam Bogusław Linda, który rzekomo dawał z siebie wszystko, żeby w jakiś sposób nadrobić „chujowy” scenariusz Powidoków, z jakim przyszło mu pracować. I faktycznie jest to Linda odmieniony – bo chyba nigdy jeszcze nie mogliśmy oglądać go tak potulnego, jakim był w roli schorowanego, okaleczonego przez wojnę malarza Władysława Strzemińskiego.
Dramat Powidoków, podobnie jak w „Człowieku z marmuru” (1976) rozgrywa się w epoce stalinowskiej – nie jest to jednak rozprawianie się przeszłością w stylu Pawlikowskiego.
To film o tym, co dla Wajdy jako twórcy najcenniejsze – o sztuce, o ludzkiej wrażliwości, o wolności, ale też i o wrogach, którzy zjawiają się z wraz z „wiatrem historii”. I choć Strzemiński zapewnia studentów, że to przelotne nastroje, to na przykładzie jego losów widać, jak bardzo duży wpływ może mieć ustrój nie tylko na życie jednostki, ale całych rodzin i dziedzictwa narodowego.
Wychodząc z seansu Powidoków, nie można pozbyć się wrażenia, że reżyser w swoim ostatnim filmie ostrzega przed gromadzącymi się nad naszymi głowami czarnymi chmurami. Robi to kosztem idealnej filmowej formy, którą przecież miał opanowaną do perfekcji. Pojawia się więc pytanie, czy aby nie jest to desperacja wynikająca z nieuchronności tej katastrofy?
Chociaż Powidoki nie wywalczyły nam miejsca w konkursie, a 89. Oscarowa gala odbyła się bez polskich długich metraży, to niewątpliwie domknęły one pewien okres w rodzimej kinematografii i zostawiły pod powieką właśnie „powidok” możliwej i przerażającej rzeczywistości.
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]