Natalia i Łukasz Grzegorzkowie to partnerzy w życiu prywatnym i zawodowym. Dowiedzmy się, jak wygląda ich współpraca od kuchni i poznajmy zakulisowe smaczki z produkcji „Córki trenera”.
W 2016 roku świat ujrzał pierwszy pełnometrażowy film, który małżeństwo producentka-reżyser zrealizowali wspólnie. Łukasz Grzegorzek opowiadał nam wtedy o pracy nad obrazem „Kamper”, a tym razem wraz z żoną uchylił rąbka tajemnicy o ich najnowszej produkcji. „Córka trenera” polską premierę będzie miała w marcu 2019 roku.
Jak zrobić dobry film przy niewysokim budżecie? Na ile główni bohaterowie podobni są do Natalii i Łukasza? Jaki wpływ wspólna praca ma na małżeństwo? Dlaczego obraz o tenisie nie jest przede wszystkim filmem sportowym? Jak powiedzieć zatroskanym rodzicom, że postanawia się wybrać inną niż wskazana przez nich droga?
Czy „Córka trenera” była bardziej potrzebą sztuki czy potrzebą serca? Rozpoczynałeś prace nad produkcją jako reżyser, który chce zrobić film na dany temat – czy też chodziło o zekranizowanie historii o tenisie, bo prywatnie lubisz ten sport?
Łukasz: Punktem wyjścia były moje doświadczenia z tatą i chęć zrozumienia go. To była podstawowa potrzeba. Ale ze scenarzystą Krzyśkiem Umińskim – a później z całą ekipą – postanowiliśmy także pobawić się formą.
Nie ukrywam, że bardzo cieszy mnie, iż trudno o klasyfikację tego filmu. Słyszę, że „Córka trenera” przez różne osoby jest różnie określana: kino drogi, film sportowy, dramat, Indie film spod znaku Sundance czy komedia. Chcieliśmy zrobić taki intergatunkowy film i pobawić się formą, ale pierwotne motywacje były stricte osobiste – zrozumieć tatę trenera.
Nie chodziło więc o przeprowadzenie lekcji o tenisie i przybliżenie sportu, który nie jest wyjątkowo popularnym w Polsce?
Łukasz: Zależało nam na tym, żeby świat tenisa został przedstawiony jak najbardziej wiarygodnie. I żeby nie opowiadać o nim hermetycznym językiem.
Jedna z osób z ekipy usłyszała taką opinię po seansie: „Miałem wyjebane na tenis, ale po tym filmie myślę, że to może być bardzo ciekawy sport” (śmiech). To chcieliśmy uzyskać. Żeby ludzie niezainteresowani tenisem albo kojarzący go jedynie z Eurosportem i białymi ubraniami na Wimbledonie, zobaczyli jak tenis wygląda naprawdę. Ale – tak jak powiedziałem – to relacja ojciec-córka jest dla mnie najważniejsza.
Czy realizacja filmu była dla Ciebie wyzwaniem – obok zawodowego – także osobistym? Wyglądało to trochę, jakbyś czytała kartkę z pamiętnika swojego męża?
Natalia: Łukasz przez lata dużo mi opowiadał o czasach, gdy był sportowcem. Traktowałam jego opowieści z przymrużeniem oka, jak historie erotomana-gawędziarza albo dziadka, który wraca do czasów młodości, koloryzując ją nieco i przeinaczając. Dopiero oglądając materiały making of, gdy usłyszałam jak Mariusz Fyrstenberg mówi, że nigdy nie wygrał z Łukaszem Grzegorzkiem, a grał z nim kilkukrotnie – pomyślałam: „On jednak mnie nie bajerował!” (śmiech).
Jeśli pytasz mnie o osobiste odniesienia to najmocniejsze było dla mnie to, że praca nad filmem – poznawanie historii Macieja i Wiktorii – pomogła mi bardzo w rozpracowaniu mojej własnej relacji z ojcem. Nie powiem, że film zmienił tę relację, ale na pewno zastąpił mi kilka sesji na kozetce. Dla mnie ten film bardziej niż o tenisie jest o ojcu, o próbie zrozumienia ojca. I na pewno o tym, co wiąże się z dorastaniem: etapem przejściowym od bycia córeczką tatusia – córką trenera – do bycia niezależną, samodzielnie myślącą kobietą.
Jak czułaś się, prowadząc swojego męża w pracy? Producent musi czasami powiedzieć: „Stop! Na to nie mamy pieniędzy, tego nie możemy zrobić”. Czy utrudnieniem było to, że musiałaś zaciskać pasa właśnie mężowi?
Natalia: Bardzo lubię pracować z Łukaszem. Najbardziej wartościowe jest to, że jest niesamowicie zaangażowany, pracowity i ambitny. Obydwoje się napędzamy – mam nadzieję, że w zdrowy sposób. W pracy każdy z nas ma swoją odrębną działkę. Pracujemy razem już od kilku lat, więc podział kompetencji jest jasny. Kiedy patrzę na Łukasza i widzę, że daje z siebie wszystko – motywuje mnie to, żebym też wszystko z siebie dawała.
Łukasz: Wyzwaniem na poziomie reżyser-producent było: jak opowiedzieć kino drogi w tak krótkim czasie? Mieliśmy de facto 21 dni zdjęciowych. W ciągu tych 21 dni musieliśmy zwiedzić część Polski, a część miejsc zamarkować, żeby wyglądały tak, jakby to było kręcone na Dolnym Śląsku, mimo że byliśmy w Warszawie.
Wielki sukces tego filmu: przy niewysokim budżecie wygląda bardzo zacnie. Znajomy producent, który zobaczył film zapytał nas po projekcji, czy kosztował 4 czy 5 milionów złotych. Mieliśmy półtora miliona, z czego część to były wkłady rzeczowe.
Natalio, czy zrobiłabyś ten film inaczej, gdybyś miała więcej pieniędzy do dyspozycji? Istnieje jakiś wyjątkowo piekący punkt, który był niemożliwy do zrealizowania?
Natalia: Nie ma punktu, który mnie piecze, ale na pewno bardzo bym się ucieszyła, gdybym miała chociaż milion więcej. To, że w ogóle nam się udało, jest wynikiem kilku czynników. Po pierwsze: styl pracy Łukasza jako reżysera i Weroniki Bilskiej jako operatorki. Dostosowaliśmy całą technikę kamerową tak, żeby na przykład wymagała mało światła. Światło było przede wszystkim zastane. Kręciliśmy dużo w plenerach.
Drugi element to mocny nacisk na przygotowanie aktorów do roli, dlatego Łukasz intensywnie pracował z nimi przed wejściem na plan. Trzecim elementem była wspaniała kierowniczka produkcji – Ewa Miernowska – która nie była bardzo doświadczona przed pracą ze mną, ale okazało się, że ma tak wspaniałą energię, że ludzie chcą z nią pracować i chcą iść jej na rękę.
Łukasz: Gdybyśmy mieli do dyspozycji wyższy budżet, na pewno inaczej byśmy zrealizowali sekwencje tenisowe. Zastosowalibyśmy wówczas metodę head replacement, która wymaga dużych nakładów finansowych w postprodukcji. Zastosowano ją np. w „Czarnym łabędziu”, gdzie Natalie Portman wydaje się być absolutnie genialną tancerką, a tak naprawdę na ekranie występuje tylko jej głowa (śmiech).
Na planie filmu „Córka trenera”.
Trzeba było szukać innych sposobów. Postawiliście na muzykę. To było coś nieoczywistego – smyczki przy piłce i rakiecie. Lub wspomniana scena tańca na korcie. To było przeniesienie się na chwilę do innego świata – scena trochę poetycka, oniryczna. Mieszacie style. Ta poezja była też zestawiana z humorem, a czasem nawet z wulgaryzmem – a jednak wszystko tu do siebie pasuje.
Łukasz: Cieszę się, że to mówisz (śmiech).
Patrzę na tenis trochę inaczej niż na przykład David Foster Wallace. Nie przez pryzmat geometrii i dziwnych równań. Dla mnie to przede wszystkim taniec. Bardzo specyficzny i bardzo dużo można tym tańcem wyrazić, ale nie da się przygotować do niego aktora nawet w ciągu 2-3 lat intensywnej pracy. Ten ruch, który ma zawodowy tenisista – forhendowy, bekhendowy, serwisowy – rośnie z nim od dziecka.
Na pewno nie jest to zauważalne dla przeciętnego widza. Ale w końcu jesteście perfekcjonistami. W takim razie jak Jacek Braciak przygotowywał się do roli?
Łukasz: Dwutorowo. Z jednej strony mieliśmy ciężkie treningi zarówno na salce treningowej i korcie. Jacek powtarzał, że ja jestem Jeżowem, a trener od ogólnorozwojówki jest Berią. Drugim torem były wielogodzinne rozmowy, podczas których zaprzyjaźniliśmy się i bardzo zżyliśmy. Szliśmy na papieroska w Parku Skaryszewskim i tam godzinę-dwie rozmawialiśmy o postaci. Spotykaliśmy się na kawce w kawiarni i rozmawialiśmy o filmie. Dzięki temu, kiedy weszliśmy na plan, Jacek był już gotowy. Potrzebował o wiele mnie dubli niż to zwykle bywa i udało się sprawnie zamknąć w tych 21 dniach zdjęciowych.
Podobnie było z Karoliną: równolegle trening i rozmowy. I zapładnianie – w postaci piosenek czy rozmów o jej relacji z ojcem. Pamiętam, że kiedyś się spotkaliśmy u nas w mieszkaniu z Jackiem i Karoliną i przez kilka godzin rozmawialiśmy o relacji Jacka z jego trzema córkami oraz o bardzo silnej relacji Karoliny z ojcem. I czuliśmy, że później będziemy z tego czerpać podczas zdjęć.
Karolina mnie nie przekonała, nie podoba mi się w tej roli. Była dla Was oczywistym wyborem przy kompletowaniu obsady?
Natalia: Pierwsze głosy widzów, którzy widzieli „Córkę trenera” odnosiły się do stworzenia przez Jacka Braciaka wybitnej kreacji. Ja za to podczas kilku pierwszych seansów zawsze szłam za Karoliną Bruchnicką i stworzoną przez nią postacią Wiktorii: w stu procentach, totalnie, w zespoleniu. Widziałam w niej bardzo dużo z siebie sprzed lat i w moim odczuciu jako aktorka jest doskonała.
Łukasz: Według mnie największą siłą Karoliny jest jej introwertyczność. Wydaje się bardzo zamknięta, ale z tej przeszkody zrobiła atut. Pomyślałem, że to jest całkowicie świeże spojrzenie. Karolina rysuje tę postać bardzo delikatną kreską, jest bardzo czujna.
Od początku walczyliśmy o to, żeby w końcowej scenie, w której Wiktoria wybucha w samochodzie, widz czuł, że Maciej może stracić wszystko. Jeżeli to zadziała, to znaczy, że ta postać zadziałała. Cały film pracował na tę scenę. Jeżeli komuś ściśnie się na niej gardło, to znaczy, że wszystko jest okej.
Ty sam pojawiasz się na ekranie i to niemało. Prawdą jest, że w ostatniej chwili zastąpiłeś innego aktora?
Łukasz: Miałem zamiar tylko przewinąć się gdzieś w tle. Przygotowywałem do mojej roli innego aktora. Z różnych względów nie mogłem jednak poświęcić mu wystarczająco dużo uwagi i on sam też nie miał w sobie wymaganego samozaparcia, zacięcia – tej żyłki, która sprawiałaby, że czułbym się bezpiecznie. Wiem, że „Córkę trenera” będą oglądali ludzie ze środowiska tenisowego, więc zależało mi na wiarygodności przy pokazywaniu tenisa.
Karolina Bruchnicka, Jacek Braciak i Łukasz Grzegorzek na 19. Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu
Filmowa Wiktoria zakwestionowała przyszłość, jaką planował dla niej ojciec. Z kolei Twój tata całe życie chciał z Ciebie zrobić dziennikarza, a Ty odkryłaś, że to nie Twoja bajka i zostałaś producentem filmowym. Czasami rodzicom wydaje się, że przyszykowali dla nas idealny program na życie. Jak znaleźć w sobie siłę na przeciwstawienie się ich planom, jednocześnie nie raniąc ich? A co jeśli się nie mylą – z moich marzeń nic nie wyjdzie i ostatecznie będę musiała przyznać im rację?
Natalia: Myślę, że lęk często ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Wydaje nam się, że zadajemy śmiertelny cios naszym rodzicom – ale może tak nie jest, może to nie będzie rozczarowanie? Oni oczywiście chcą dobrze. Wydaje im się, że wymyślili dla nas najlepszą receptę. Po co mamy się uczyć na własnych błędach, jeśli oni już wiedzą, co będzie dla nas najlepsze? Myślę jednak, że warto jest obrać własną ścieżkę, bo w perspektywie długofalowej nie będzie to dla rodziców śmiertelnym ciosem.
Łukasz: Myślę, że problem polega na tym, że przez te lata, kiedy dziecko jest jeszcze niemowlęciem, potem małym dzieckiem – jest uzależnione od rodziców, co utwierdza ich w przekonaniu, że wiedzą, co jest dla niego najlepsze. Najbardziej bolesny jest moment, kiedy okazuje się, że dziecko jest już niezależne i jest samodzielnym bytem.
Jak w Waszej wyobraźni potoczyły się dalej losy bohaterki Karoliny Bruchnickiej – Wiktorii? Czy ona za 2 lata będzie żałować swoich decyzji?
Łukasz: Ja myślę, że Wiktoria za 15 lat zostanie reżyserką filmową (śmiech).
Natalia: I będzie się uśmiechać, odpowiadając na Twoje pytania (śmiech).
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]