Michał Żurawski może być znany zarówno serialomaniakom, jak i sympatykom ambitnego kina. Pojawiał się w takich hitach jak „Na dobre i na złe”, „Na wspólnej” , „Ojciec Mateusz” czy „Czas honoru” – ale swój talent w pełnej krasie mógł zaprezentować w filmach pełnometrażowych, jak m.in. „W ciemności”, „Miasto 44”, „Karbala”, „Jestem mordercą” czy „Dzikie róże”. Zjednał sobie rzesze fanów rolą komisarza Adama Kruka, ale mający z nim do czynienia także poza ekranem, cenią go również za dystans i poczucie humoru.
Michał Żurawski – o aktorskiej rodzinie i znaczeniu kina
Michał Żurawski jest absolwentem Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Dostrzega jednak wady w funkcjonowaniu publicznych szkół dla aktorów. Jakie? Czy dobrą alternatywą są prywatne uczelnie? Jedną z takich założyła jego żona, aktorka Roma Gąsiorowska.
Partnerka nie jest jedyną bliską Żurawskiemu osobą, która pracuje w tej samej branży. Także młodszy brat aktora – Piotr Żurawski – trudni się tą profesją. Czy rodzeństwu zdarza się konkurować w świecie kina?
A co Michał Żurawski myśli o kinematografii w ogóle? Czy film powinien pełnić funkcję społeczną – nauczać i moralizować – czy też może być zwykłą, nawet pustą, rozrywką?
Swego czasu tworzyłam serię felietonów, pytając ludzi kina, czy możliwa jest kariera w branży filmowej bez odpowiedniego wykształcenia. Jak to wygląda w praktyce z Twojej perspektywy? Czy osoby, które nie skończyły szkoły aktorskiej mogą cieszyć się mniejszym szacunkiem?
Wydaje się, że z czasów komunistycznych pozostało, że w Polsce za aktora uważa się tego, kto skończył jedną z pięciu (razem z filią) państwowych szkół teatralnych. Ale tak naprawdę szkół aktorskich – nie teatralnych czy filmowych – jest w Polsce bardzo wiele. Wcale nie uważam, że żeby grać w filmie czy w serialu trzeba mieć wykształcenie. To jest kwestia castingów i szczęścia. Może być trudno poradzić sobie w teatrze, ale w filmie jest łatwiej. Bo film to jest takie dzieło, które polega na nożyczkach. Nie będzie najważniejsze to, co zagrasz – a to, jak cię nakręcą, jak cię umieszczą w obrazku i jak to zmontują.
Uważam, że pięć lat w szkole teatralnej to bardzo długi okres, podczas którego aktor po prostu marnuje czas. Dwa lata wystarczą, żeby przygotować młodego człowieka nawet do grania w teatrze.
Choć myślenie systemowe wciąż jest w branży obecne, sytuacja zaczyna się trochę zmieniać. Kiedyś wyglądało to jak fabryka: aktor przychodził do teatru, miał pewne miejsce pracy, podpisywał umowę, dostawał pieniądze. Teraz pomału odchodzi się od etatów. Ja takiego nigdy nie przyjąłem, bo nie lubię, kiedy jakiś dyrektor decyduje o tym, które propozycje zawodowe mogę przyjmować.
Spotykam się z ludźmi w szkole mojej żony – nie chcę mówić „nauczam”, ponieważ to słowo mnie drażni w przypadku tego zawodu – i widzę jak dzisiejsza młodzież kombinuje, jaki mają power i odwagę. W aktorstwie najważniejsza jest ta odwaga oraz wiara. I prawda, którą ma się w głowie, kreując postać. Mamy dużo odważnej młodzieży, ale nie potrafi ona sobą pokierować. Stąd pomysł mojej żony, żeby otworzyć szkołę.
Czy na przykładzie wspomnianej szkoły aktoRstudio oceniasz, że lepiej do zawodu przygotowują szkoły prywatne?
Nie chcę wartościować. Ale często jest tak, że w szkołach państwowych uczą ludzie, którzy z tym zawodem mają niejednokrotnie mniej do czynienia niż studiujący tam. To jest dla mnie totalny absurd. Teoretycy, ale też osoby, które dawno już w zawodzie nie pracują i poświęcają cały swój czas, żeby być w tej szkole. A przecież zawód aktora to żywa tkanka. Sztuka to taka dziedzina, gdzie trzeba być otwartym i łapać inspiracje.
Inną kwestią jest to, że zazwyczaj aktor dobrze gra, kiedy czuje się niezbyt komfortowo psychicznie. To niestety często idzie w parze. Wewnętrzny gniew czy poczucie niesprawiedliwości powodują, że łatwiej uzyskuje się emocje i łatwiej się w nich odnaleźć. Zupełnie inaczej się pracuje i buduje role. To praca na otwartym mózgu. Dlatego niebezpieczne jest, kiedy aktor jest młody i szaleńczy; i ma taką absolutną łatwość we wchodzeniu w różne emocje. Niestety to często może się prywatnie nieprzyjemnie dla niego skończyć. Szkoła jest także po to, żeby mówić o tych problemach. O zakamarkach psychicznej strony, o której często zapomina się w szkołach publicznych, w programie nie ma na to miejsca.
A jak Ty sobie radzisz ze zrzucaniem z siebie ról po zakończeniu zdjęć? Jak się wyzbywasz tych emocji, które niejednokrotnie trzeba w sobie nie tylko odtworzyć, ale też wykreować? Czasami można się bardzo silnie związać z rolą, a później trzeba wrócić do życia.
Daję sobie radę, dziękuję [śmiech].
To zależy od projektu. Czasami jest łatwo z tego wyjść, czasami trochę trudniej. Zdarzały mi się projekty, gdzie rzeczywiście w ciągu sekundy zapominałem o tym, co zagrałem przed chwilą. Niedawno była premiera filmu, który zupełnie wyleciał mi z głowy. Byłem zdziwiony, kiedy zaproszono mnie na premierę. Nie wiem, dlaczego tak było. Widocznie praca się perfekcyjnie porozkładała. Poza tym temat nie był taki ciężki. Ale czasami jest trudniej i wtedy trzeba sobie jakoś radzić.
Częściej – kolokwialnie mówiąc – spływa to po Tobie, niż potrzebujesz wygrzebywać się z tych emocji?
Staram się tak robić. Pomaga to, że moja żona także jest aktorką. W ogóle jesteśmy otoczeni aktorstwem [śmiech]. Żeby nie zwariować w tym sosie, to w domu w ogóle nie mówimy o pracy. Taka zasada narodziła się sama – bez żadnych dyskusji. Dorośliśmy do tego, żeby nie rozmawiać o pracy, bo sama rozmowa wprowadza nas w tę energię, która jest na planie i rodzi negatywne emocje.
Masz taki układ także z bratem? Udaje Wam się oddzielić życie zawodowe i nie wpływa ono na Waszą prywatną relację? Czy wręcz przeciwnie – może on lubi Cię podpatrywać, radzić się; robicie może razem jakieś próby scenariuszowe?
Nie, żyjemy zupełnie osobno, jeżeli chodzi o pracę. Ostatnio mamy taki okres, że dużo pracujemy i niestety widujemy się bardzo rzadko. Ciągle jesteśmy w rozjazdach, ale kiedy już się spotykamy, to staramy się unikać tego tematu. Roma stwierdziła, że nie powinniśmy mówić o pracy, bo powoduje to pewne frustracje. W branży pojawiają się ploty, dziwne historie. Nie mam na myśli merytorycznej pracy – tak jak wspomniałaś – nad scenariuszem, tylko rozmowę w ogóle, jak chociażby na temat kolegów. Wkroczenie na to terytorium jest niebezpieczne. Dlatego żona stwierdziła, że dobrze przenieść naszą zasadę z domu na kontakt z bratem.
Często pada pytanie o to, czy ze sobą konkurujemy. Absolutnie nigdy niczego takiego nie czułem – żadnej zazdrości. Wręcz przeciwnie – totalnie kibicuję mojemu bratu. Chciałbym, żeby dostał Oscara, nagrodę w Cannes, wszystko!
Wydaje mi się, że macie inny styl i inne predyspozycje. Raczej trudno byłoby o to, żebyście byli zaproszeni na ten sam casting.
Raczej tak. Jest też kwestia wieku. Między nami jest sześć lat różnicy, a w takim wieku, w jakim my teraz jesteśmy, to jest gigantyczna różnica. Może później będzie łatwiej.
Nie rozmawiacie o branży, ale chodzicie nawzajem na swoje premiery? Czy to jest zupełnie temat tabu i udajecie między sobą, że nie jesteście oboje aktorami?
Nie no, chodzimy. Jak nie zapomnę go zaprosić, a on nie zapomni mnie, to się pojawiamy [śmiech].
Co by było, gdyby jedno z Twoich dzieci przyszło do Ciebie i oznajmiło, że szykuje się do wejścia w filmowy biznes?
Powiem jej albo jemu: „Powodzenia!”.
Nie będzie odradzania tego?
Nie, nie będzie. Ale myślę, że żadne z naszych dzieci tego nie oznajmi, bo żyjąc z nami – widząc, co się dzieje – samo dojdzie do wniosku, że to nie jest cukierkowy zawód. Mam taką nadzieję. Ale nie będę ani odradzał, ani polecał. To jest ich droga. Robię tak samo jak moi rodzice. Oni nie przeszkadzali mi w niczym. Stwierdzili, że mogę robić, co chcę – i w ten sposób zostałem aktorem. Jestem im za to bardzo wdzięczny.
Odchodząc od tematu rodziny, a wracając do kina: jesteś większym zwolennikiem kina społecznego czy rozrywkowego? Jak w ogóle widzisz sztukę? Czy kino może być po to, żeby o północy siedzieć z miską popcornu i – jak to się mówi – oglądać jednym okiem, miło spędzać czas przy czymś głupim i na pewno niemającym dużych walorów artystycznych? Czy też kino ma być po to, żeby opowiadać, wzruszać, uczyć?
Kino zostało wymyślone właśnie po to, żeby biedni imigranci, nieznający języka – na początku w kinie język był niepotrzebny – po prostu się bawili. To była rozrywka. Dopiero później zaczął wykluwać się z tego artyzm, sztuka.
Kino powinno być dla wszystkich. Uwielbiam artystyczne kino – ciężkie, bardzo ciężkie. Będąc tutaj [rozmowa została przeprowadzona podczas festiwalu filmowego Solanin, na którym Michał Żurawski pełnił funkcję jurora – przyp. red.], ostatnio siedziałem cały dzień w kinie, po czym wróciłem do hotelu i tam zobaczyłem jeszcze jeden film Bergmana. Nie wiem, po jaką cholerę, ale siedziałem w nocy i oglądałem ten film. Nawet nie jestem miłośnikiem Bergmana.
Z drugiej strony uwielbiam też „Gwiezdne wojny” i kino Avengersów, produkcje Marvela. W kinie kręci mnie po prostu wszystko. Oglądam i największe „szity” – za przeproszeniem – i te filmy box office’owe, i takie kino, które mogę oglądać tylko tutaj, na festiwalu. Jestem maniakiem kina. Mógłbym non stop siedzieć i oglądać, dlatego z ogromną przyjemnością przyjąłem zaproszenie do bycia jurorem tutaj.
A nie masz takiego zboczenia zawodowego, że oglądasz filmy i myślisz: „O, tutaj światło tak padło!”, „Tu w ten sposób poprowadzili kamerę!”, „Widać, że to chwila improwizacji, aktor nie douczył się roli!”? Kiedy pracowałam w telewizji, nie mogłam oglądać newsów, bo nie słuchałam, o czym mówią specjaliści, tylko myślałam, jak operator uchwycił ich profil. Myślisz podczas seansu o sposobie realizacji?
Jeśli film jest kiepski, to może mam czas na coś takiego. Jak jest dobry, to w ogóle nie zwracam na to uwagi. Jestem wtedy w stu procentach w filmie!
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]