Matt Spicer został okrzyknięty najlepszym debiutantem zeszłego roku i otrzymał Indepentent Spirit Award. Jego film Ingrid goes West podbił serca widowni na Sundance i zwrócił na siebie uwagę czarnym humorem na temat social mediów. Kąśliwy, lecz pełen sympatii boleśnie punktuje fascynacje idealnym (wykreowanym) życiem. Reżyser i scenarzysta, mieszkający na codzień w mekce samouwielbienia – Los Angeles, opowiedział nam o swojej pracy, podejściu do internetu i Mieście Aniołów.
Co zainspirowało Cię do stworzenia tej historii?
Mieszkam w Los Angeles i social media są tutaj sporym elementem kultury. Wiele ludzi pracuje w branży rozrywkowej i bycie obecnym w internecie jest niezbędnym narzędziem używanym do promocji. Istnieje wszędzie. Wraz z Davem (David Branson – przyp. red.), moim współscenarzystą, spotkaliśmy się na lunchu i zaczęliśmy rozmawiać na ten temat. Okazało się, że mamy podobne spojrzenie na kulturę. Zaczęliśmy żartować i uznaliśmy, że byłoby fajnie stworzyć coś zainspirowanego Utalentowanym panem Ripleyem.
Czy znasz kogoś podobnego do Ingrid lub Taylor?
Nie znam ludzi, którzy są dokładnie tacy jak one, ale część osób z mojego otoczenia przypomina Taylor przez to, że są influencerami. Moja siostra jest influencerką i była dla mnie inspiracją. Ingrid powstała w mojej głowie, zbierając cechy, które uwypuklałyby negatywną stronę social mediów. Wydaje mi się, że w jest w niej odrobina mnie i mam nadzieję, że widzowie będą mogli się z nią utożsamić.
Jak Twoja siostra zareagowała na film?
Podobał się jej. Ona jest świadoma negatywnego wpływów social mediów. Zresztą nie chciałem przedstawiać internetu jako czyste zło. To od ludzi zależy, jak będzie wykorzystywany. W końcu to tylko narzędzie. Z jednej strony może być świetnie wykorzystywane przez aktywistów, aby ich przesłanie było lepiej słyszane, a z drugiej można posłużyć do przedstawiania perfekcyjnego i wykreowanego świata.
Skoro social media mogą być wykorzystywane jako narzędzie, nie uważasz, że powinna być jakaś instrukcja czy wskazówki, jak z niego korzystać?
Uważam, że powinni tego uczyć w szkole. W naszym świecie zaczyna dominować kultura obrazkowa, dlatego istotna jest umiejętność postrzegania i dekodowania znaczeń obrazów. Chciałem zwrócić na to uwagę w moim filmie, zainspirować ludzi, by nieco bardziej krytycznie odbierali świat prezentowany w sieci.
Najnowsze pokolenie zdaje się być uzależnione od swojego wizerunku. Prezentujemy siebie, kreujemy swój portret, przykładając wielką wagę do relacji internetowych.
Można się zastanawiać, co było najpierw jajko czy kura. Otrzymaliśmy narzędzie, które nas zmieniło albo to narzędzie stało się popularne dzięki nam. To bardzo interesujące pytanie, na które nie znam odpowiedzi. To pokolenie wychowało się z internetem. Myśli, że jest wyjątkowe i posiada narzędzie, dzięki któremu samodzielnie może produkować zdjęcia czy filmiki. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki i trudno oprzeć się pragnieniu pozostania gwiazdą. My dorastaliśmy do tej rzeczywistości i nie wypełnia ona w całości naszego życia.
To twój pierwszy pełnometrażowy film. Co było największym wyzwaniem podczas pracy? Co wywoływało najwięcej strachu?
Największym wyzwaniem było sprostanie rygorowi czasu i limitom budżetowym. Tych dwóch rzeczy zawsze brakuje, aby z pełną swobodą móc robić cokolwiek się chce. Chciałem czuć się komfortowo w swojej roli i pomimo wszystkich ograniczeń opowiedzieć tę historię. Ograniczenia zmuszają do myślenia, kombinowania i poznawania opowiadanej historii i jej bohaterów. Kocham robić filmy, ponieważ staje się przed wieloma wyzwaniami – to jak rozgrywka szachów ze światem. A moim największym lękiem była obawa, że nie sfinalizujemy projektu, że nic się nie wydarzy. Że nie uda mi się zdobyć upragnionych aktorów. Że nie będę wystarczająco dobry, aby zrobić to w taki sposób, w jaki chcę. Wydaje mi się, że najważniejsze w życiu filmowca jest otaczanie się inspirującymi ludźmi, którym można zaufać i być pewnym, że zrobią wszystko, co w ich mocy, aby dany projekt wyszedł. Mnie się to udało.
Jak bardzo wersja finalna różni się od scenariusza? Aktorzy mieli przyzwolenie na improwizację na planie?
Lubię trzymać się scenariusza. Czasami zapisane słowa pasują idealnie, a czasami trzeba wymyślić inne rozwiązania – głównie przez rozmowy z aktorami. Ze scenariuszem jest tak, że nieraz wykorzystuje się go w całości, a innym razem wyrzucasz wszystko i próbujesz wypracować coś innego. Nam zdarzyło się to kilka razy. Wychodziliśmy na lunch i przepisywaliśmy niektóre sceny na jeden dzień przed wejściem na plan. Na przykład scena w Halloween, kiedy dochodzi do konfrontacji Ingrid i Taylor. Dziewczyny uważały, że ta scena nie pasuje, że coś w niej nie gra. Lepiej rozumiały swoje postaci, dlatego razem spróbowaliśmy ją napisać od nowa. Natomiast w kwestii improwizacji sporo swoich tekstów dodał O’Shea (O’Shea Jackson Jr. – przyp. red.) – wiele zawdzięczamy jego komediowemu wyczuciu. On naprawdę przejął swoją postać, a do tego okazało się, że uwielbia Batmana.
Jeden z bohaterów filmu, Ezra, jest artystą. Skąd wziął się pomysł na obrazy z napisami? Jak powstało „Squad Goals”?
Sztuka, która pojawia się w filmie została zainspirowana rzeczami, które zobaczyłem na Instagramie, jak i twórczością Eda Roche. To w jaki w sposób używał słów w swojej twórczości, sprawiało, że powstawały interesujące komunikaty. Do tego dużo pomysłów wniosła moja producentka. Wykonaliśmy poważną pracę zbiorową. Ten obraz z pędzącymi końmi stał się dla mnie pamiątką i wisi na ścianie w moim domu. Piękny prezent dla samego siebie.
Na miejsce akcji tej opowieści wybrałeś Los Angeles. Zapewne ta historia mogłaby się rozegrać gdziekolwiek, ale co jest takie specyficznego w Mieście Aniołów, co przyciąga ludzi?
Los Angeles jest niezwykle zróżnicowane. Mieszkają w nim ludzie z całego świata. Przyjeżdżają spełniać swoje marzenia. A z drugiej strony powstaje tutaj dużo produktów, filmów czy muzyki, które potem trafiają do całego świata. To takie epicentrum wszystkiego, gdzie można zatracić swoją tożsamość. Gigantyczny hotel, do którego przybywa się po to, aby spróbować zrealizować swoje plany. Sam mieszkam w Los Angeles od wielu lat, spędzam tu dużo czasu, ale wciąż czuję, że nie jestem do końca stąd. Mam zdrową relację z tym miastem, utrzymuje dystans. Oczywiście, ma na mnie ogromny wpływ i zdarza mi się jeść tosty z awokado…
Po Sundance film zyskał możliwość dotarcia do szerszej widowni. Rozpoczął się proces sprzedaży i promocji. Jak się w nim odnajdujesz? Jak myślisz, dla kogo to jest film?
Mam nadzieję, że dla każdego. Nie tylko dla użytkowników social mediów. Nie oczekuję, że wszystkim się spodoba, ale mam nadzieję, że każdy go zrozumie i doceni. Internet wpływa na ludzi i niemal wszyscy go używają. Na początku myślałam, że „Ingrid goes West” będzie przeznaczona dla młodszej widowni, ale na kilku pokazach widziałem starszych widzów i oni równie mocno angażowali się w opowiadaną historię. I to właśnie ich o wiele bardziej przeraziła niż nastolatków. Dla nich przedstawiony świat nie był nowością. W rodzicach narodziło się uczucie gniewu. To było interesujące, jak ludzie reagują na tą opowieść i co potrafią z niej wynieść. Jak różnym podlega interpretacjom. Ingrid staje się przykładem, jak social media tworzą wizerunek i źle wpływają na swoich odbiorców. Nie chciałem, aby ten film był zachęceniem do złych zachowań. Zależało mi na tym, żebyśmy się przyjrzeli się sobie w krzywym zwierciadle.