Przy radioodbiorniku siedzi gromada ludzi. Z przerażeniem na twarzy wsłuchują się w nadawane komunikaty. Ziemi grozi zakłada. Z odległej planety przybyli obcy. Bynajmniej nie z misją pokojową, lecz z odważnymi planami podboju. Relacja na żywo wywołuje skrajne reakcje i wprowadza trudny do opanowania chaos. Ludzie w pośpiechu wybiegają na ulice i wraz z pędzącym tłumem szukają ratunku przed nieznanym. To Herber George Wells w swojej powieści „Wojna światów” zesłał na Błękitną Planetę Marsjan i stał się prekursorem gatunku science – fiction, z którego inspirację czerpało wielu twórców.
Szczególnie w masowej świadomości zapadło słuchowisko Orsona Wellesa z 1938 roku, które obrosło w mityczną aurę paniki i zamieszania, a to wszystko dzięki plastycznej formie i rozbudowanemu językowi pisarza pobudzającego wyobraźnię i prowokującego do zadawania pytań. Sam, przerażony kolonialnymi zapędami Europy, ofiarował niezwykle plastyczny materiał, który posłużył w 1953 roku Byronowi Haskinowi do przedstawienia filmowej wizji „Wojny światów”. A później został wykorzystany w remake’u Stevena Spielberga, który ulepszył i nieco zmienił opowieść zaproponowaną przez pierwszego reżysera.
Choć oba filmy powstały w zupełnie innych czasach, przy pomocy różnych technologii, to precyzyjnie ilustrują główną myśl powieści. Czy to zasługa samego Wellsa? A może nieustannej fascynacji literaturą popularnonaukową, która przy pomocy wyszukanych wizji maszyn i kosmitów, porusza tematy uniwersalne, elektryzujące ludzkie umysły? Marsjanin nie jest tylko przedstawicielem obcej cywilizacji, lecz uosobieniem lęków i społecznych niepokoi. Bo choć przybył z odległej planety i w niczym nie przypomina człowieka, to z pewnością odpowiada obrazom rzeczywistego wroga, który w zależności od czasów posiada różne oblicza: u Haskina to komunizm i zimna wojna ze Związkiem Radzieckim, a u Spielberga terroryzm i nasilona paranoja po atakach na World Trade Center. O ile trzon opowieści jest wspólny dla obu twórców, to osadzenie jej w konkretnym czasie historycznym sprawia, że obie filmowe wizje zagłady człowieka zasługują na uwagę z innych względów.
Akcja „Wojny światów” z 1953 roku zostaje przeniesiona z wiktoriańskiej Anglii do małego miasteczka w Kalifornii. To czasy, kiedy wojenne wspomnienia wciąż są głęboko zakorzenione w ludzkiej pamięci, a Związek Radziecki jest realnym zagrożeniem. Nie dziwi więc alegoryczne odczytanie najazdu mieszkańców Czerwonej Planety na amerykańskie ziemie. Film Byrona Haskina wykorzystuje do tego dokumentalne zdjęcia z frontów II wojny światowej, prezentuje liczne oddziały żołnierzy, artylerię i najnowsze czołgi. Podsyca jeszcze niewytłumione lęki i w sposób niezwykle plastyczny tworzy obrazy marsjańskich ataków. Do filmowego świata wprowadza wszystkowiedzącego narratora, a cała tajemnica i suspens rozpływają się na rzecz obserwacji ludzkich zachowań. Reżyser skupia się na bohaterze zbiorowym, wyróżnia poszczególne grupy społeczne: wojskowi, naukowcy i zwykli obywatele, aby na ich tle umieścić charyzmatyczne jednostki. Z tej barwnej mozaiki wyróżnia się: pastor, generał, naukowiec i krucha, ale nieustraszona kobieta, którzy posiadają odmienne wizje walki z obcym najeźdźcą.
Postacie-figury stają się wzorcami postaw obecnych w latach 50. Spajają fabułę w całość, są łącznikiem pomiędzy różnymi grupami, a co najważniejsze dodają melodramatu, która prowadzi do szczęśliwego zakończenia. W ten sposób walka z Marsjanami rozgrywa się nie tylko fizycznie, ale również mentalnie, angażując odmienne ludzkie postawy: siłę i heroizm, ciche naukowe odkrycia i wiarę. W tym świecie dominuje argument siły, a jedynie pastor wierzy w pokojowe rozwiązania. Również Haskin poszukuje ratunku w religii, przechylając szalę zwycięstwa na stronę najmniejszych stworzeń boskich – bakterii. Nie unika licznych biblijnych nawiązań do Apokalipsy czy przedstawiając wizję zniszczenia świata w analogii do sześciodniowego dzieła stworzenia. Tak radykalnego spojrzenia na moc wiary nie otrzymamy we współczesnym remake’u Stevena Spielberga, który zdaje się zupełni pomijać tę kwestię.
Dla reżysera „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” i przyjaznego „E.T.” motyw przybysza z kosmosu nie był nowością. Po wcześniejszych pozytywnych rozważaniach o innych cywilizacjach, zmienił perspektywę na wrogą i pełną antagonizmów. Mimo wszystko jego „Wojna światów” nie jest tylko opowieścią o pojawiających się wcześniej, choćby w „Armageddonie” czy „Dniu Niepodległości”, apokaliptycznych zmaganiach, lecz subiektywną wędrówką rodziny w stronę bezpiecznej przystani w matczynych ramionach. Spielberg dość dokładnie oddaje wizję pisarza, choć ciężar historii przenosi na barki niedzielnego ojca i jego dwójki dzieci. Dzięki temu że reżyser znalazł pełnokrwistych i ciekawych bohaterów, dużo łatwiej angażujemy się emocjonalnie w filmową opowieść. Tom Cruise jako Ray staje się everymenem i udowadnia, że dla rodziny każdy może stać się superbohaterem gotowym do największych poświęceń i wyrzeczeń.
Przeniesienie akcji na początek XXI w. obnaża lęki bardziej nam współczesne. „Wojna światów” weszła na ekrany w 2005 roku, kiedy atak z 11 września na World Trade Center wciąż był żywy w ludzkiej pamięci , a terroryści zdawali się jedynym zewnętrznym zagrożeniem trudnym do opanowania. Wizja Trójnogów, mechanicznych maszyn kierowanych przez obcych, które przy pomocy czerwonego snopa światła sprawiają, że ludzie zaczynają zamieniać się w pył, napędza uczucie paranoi. Ray Ferrier po ataku do złudzenia przypomina nowojorczyków omiecionych kurzem, pojawiających się w wielu materiałach prasowych, po zawaleniu się wież. Spielberg nie ucieka od nawiązań, powraca do budowania napięcia przy pomocy suspensu, z uwagą czerpiąc z utworu stworzonego przed laty przez Haskina, przez co pokazuje uniwersalizm niektórych rozwiązań. Zachwyca sekwencja penetracji terenu przez metalowego węża z jednym okiem pośrodku, który przesuwa się po ciasnym pomieszczeniu w poszukiwaniu ludzi. Mechaniczne skrzypienie przyprawia o grozę, a ukryci bohaterowie wstrzymują powietrze w napięciu. Gdy zostaną zauważeni, jedyną obroną będzie atak. To pierwsze i jedyne tak bliskie spotkanie z najeźdźcą, które pojawia się w obu produkcjach i wciąż wzbudza ogromne emocje.
Spielberg jest płodnym i wszechstronnym artystą, który sięga po różne gatunku i wielokrotnie wykorzystywał w swoich filmach dziecięcych bohaterów. Mali bohaterowie są bardziej uważni, krytyczni, a przede wszystkim szczerzy, przez co dobitniej opisują filmową rzeczywistość. Rachel (Dakota Fanning), córka Raya, zostaje zanurzona we wrogi świat, którego nie potrafi do końca zrozumieć. A jej wielkie przerażone oczy podbijają emocjonalne zaangażowanie widza, wzbudzając skrywane pokłady empatii. To sprawia, że „Wojna światów” nie tylko jest opowieścią o walce pomiędzy amerykańskim wojskiem a Trójnogami, ale głównie kameralną historią dramatu rodziny. Reżysera interesuje zagłada widziana oczami jednostki, indywidualna relacja z bitwy o przetrwanie. Na niej skupia całą uwagę, odsunąwszy Marsjan na nieco dalszy plan. Choć wyraziści bohaterowie popadają w scenariuszowe pułapki, poddając się mało wiarygodnym (nadmierny patriotyzm syna Ferriera) czy irytującym zachowaniom (krzyki i piski Rachel), to i tak zyskują ogromną sympatię. Nie umyka również uwadze kilka skrótów myślowych, ale blakną one na tle wyrazistych obrazów portretujących społeczeństwo jako masę napędzaną zwierzęcymi instynktami. Dominuje obraz człowieka płochliwego i egoistycznego z silną wolą przetrwania, która pozbawia nas moralności i racjonalnego myślenia. Strach sprawia, że działamy bez uprzednich rozmyślań i podejmowania decyzji, podejmujemy ryzyko, martwiąc się tylko o siebie. Choć w obu filmach zostaje zaznaczona ta niechlubna postawa, to Spielberg kładzie większy nacisk na uwypuklenie desperacji w destrukcyjnym działaniu człowieka pod presją, choćby w scenie walki o samochód czy w masowych wędrówkach ludzi przed siebie, poza miasto.
W pamięci pozostaną sceny (na przykład pędzący płonący pociąg), które inspirowane zostały plastycznymi i niezmiernie pobudzającymi wyobraźnię opisami inwazji zastosowanymi przez Wellsa, a za sprawą Janusza Kamińskiego (autor zdjęć) zyskały klimat przerażenia i osamotnienia. Stonowane barwy szarości zostają przełamane przez wybijającą się czerwień (Czerwone Zielsko i krew ludzka rozpylana na polach). Spielberg nie szarżuje z efektami specjalnymi, jedynie z daleka przygląda się pochodowi Trójnogów. Razić jedynie może wizja mieszkańca Czerwonej Planety, który bez problemów z grawitacją i ciążeniem hasa po Ziemi niczym łania i z chytrością przeszukuje ludzkie mieszkania. Choć wersja z 1953 roku została nadgryziona zębem czasu, to sceny batalistyczne i efekty specjalne wciąż potrafią zachwycać i o wiele bardziej oddają realia problemów Marsjan z ziemskim polem magnetycznym. Dodatkowo wymyślne maszyny z trójkolorowym okiem wydają się w ogóle nie starzeć, co jest zdecydowany atutem opowieści sprzed ponad pół wieku. „Wojna światów” Haskina stała się prekursorem gatunku i przykładem, do którego sięgało wielu filmowców, choćby Ridley Scott kreując postać Obcego z filmowej serii. Próby czasu nie przetrwało aktorstwo. Zmienił się sposób opowiadania i współcześnie denerwować może manieryczne, ekspresywne rozgrywanie scen, rozbudowane dialogi czy stereotypowe podziały ról na męskie i żeńskie. Zmaskulinizowane wojsko odgrywa pierwsze skrzypce, również wśród naukowców znajduje się tylko jedna przedstawicielka płci pięknej zamknięta w schemacie płaczących i piszczących niewiast, które z przerażeniem i nieraz na oślep uciekają od zagrożenia albo stają się opiekunkami troszczącymi o tych, którzy odnieśli rany na polu boju, co z pewnością nie spodobałoby się feministkom. Pomimo tych wad „Wojna światów” wytworzyła wokół siebie niesamowity klimat i atmosferę napędzającą późniejszych twórców.
Te trzy dzieła powstały w różnych epokach i ewidentnie widać upływ czasu, który odciska piętno na sposobie opowieści i przedstawiania. W książce dominują piękne, plastyczne opisy, ludzie wciąż przemieszczają się dorożkami a najważniejszym źródłem informacji są gazety. U Haskina całe rodziny gromadzą się przy radioodbiorniku, nasłuchują informacji z frontu, podczas gdy Spielberg oddaje władzę telewizji, podkreślając jej zamiłowanie do sensacji i żywienie się ludzkimi tragediami. Nie ważne w jakich czasach rozgrywa będzie się dramat społeczeństwa zaatakowanego przez inteligentne istotny z kosmosu. Wymowa dzieła i tak pozostanie uniwersalną. Bo „Wojna światów” bezwzględnie obnaża słabości człowieka. Jego kondycja w obliczu zagrożenia pozostawia wiele do życzenia. Zmienia się technologia, stajemy się coraz bardziej zmilitaryzowani, potrafimy wykrywać zagrożenia i stawiać im czoła, lecz opanowani przez najniższe instynkty stajemy się nieokiełznaną siłą, która prowadzi do największych zniszczeń. Własny strach i lęk stają się największym wyzwaniem do opanowania. Bo kiedy rozum zawodzi stajemy się najbardziej podatni na unicestwienie. A przybycie Marsjan jedynie ujawnia kruchość naszej cywilizacji.