Małgorzata Szumowska debiutowała jako reżyserka anglojęzycznej produkcji. „Córka boga” miała premierę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. Właśnie tam porozmawialiśmy z reżyserką o jej doświadczeniu pracy nad tym projektem.
„Córka boga” to Pani anglojęzyczny debiut. Czy w związku z tym pojawia się większa presja?
Małgorzata Szumowska: Oczywiście, że pojawia się ogromna presja. Myślę jednak, że to dobrze. Żartuję nawet, że dopóki nie zrobi się anglojęzycznego filmu, jest się nikim. To znak czasów, w jakich żyjemy. Co prawda można osiągnąć sukces, realizując produkcje w rodzimym języku. Paweł Pawlikowski zaczynał anglojęzycznymi filmami, ale to z polskim kinem osiągnął sukces. Przy „Córce boga” nie język był dla mnie ważny, ale fakt, że po raz pierwszy nie byłam autorką scenariusza, a za całym filmem stali amerykańscy producenci, którzy próbowali mnie kontrolować.
Co przyciągnęło Panią do tej historii? Dlaczego zdecydowała Pani, że chce zrobić ten film?
Podobał mi się scenariusz. Catherina (C.S. McMullen – scenarzystka, przyp. red.) napisała go pięknym językiem. Był dla mnie jak dobra literatura. Miał dziwną, ale pociągającą energię. Powiedziałam sobie, że jeśli chcę zrobić anglojęzyczny film, będąc tylko reżyserką, to potrzebuję czegoś mocnego. Ta historia taka jest. Zawiera ukrytą agresję, przemoc, seksualność i pewną dzikość napędzaną bardzo kobiecą energią.
A do tego dochodzi wątek kultu….
Nie zrobiliśmy filmu o kulcie, ponieważ nie posiadamy całej historii tego konkretnego zgromadzenia, dzięki czemu całość staje się bardziej metaforyczna i symboliczna. Opowiada o patriarchacie. Kult pojawia się jako metafora społeczeństwa.
Przez większość filmu nie wiemy, gdzie rozgrywa się akcja. Jednak pod koniec dostajemy wyraźny znak, że chodzi o Amerykę. Czy ta lokalizacja miała dla Pani znaczenie?
Dla mnie ten aspekt jest niebywale interesujący. Od razu prowadzi to do całego kontekstu z Donaldem Trumpem. Umiejscowienie akcji w Ameryce było mi potrzebne tylko po to, aby cała historia stała się wiarygodna. Zresztą wiele współczesnych kultów wywodzi się z Ameryki. Najbardziej zainspirował nas „Holy Helll”.
Czy ta opowieść może być uznana za odpowiedź na ruch #metoo?
Nie wydaje mi się. Ma zupełnie inny ton. Nie jest do końca czarno-biała, nie daje jasnych odpowiedzi. To opowieść o patriarchacie, ale pod koniec to główna bohaterka zostaje przewodniczką. Nie wiemy, jaką liderką się stanie. Czy będzie dobra, a może wprowadzi inny rodzaj mroku. Lubię tę niejednoznaczność. Dzięki temu film staje się bardziej realistyczny. Czy możemy sobie wyobrazić, że na końcu wszyscy są bardzo szczęśliwi, tańczą w świetle księżyca i śpiewają?
W Pani filmach często pojawia się wątek związany z ciałem i tożsamością. W „Córce boga” Selah zaczyna dojrzewać, próbuje zrozumieć siebie.
Dorastałam częściowo jako katoliczka w liberalnym domu i zawsze byłam zafascynowana faktem, jak społeczeństwo odrzuca fizyczny aspekt życia i wiary. Może ten konflikt katolicyzm kontra seksualność i tożsamość postrzegana przez ciało stał się dla mnie bardzo ważny. Nie można rozdzielić ciała i umysłu. Ten temat zawsze mnie fascynował.
Pierwszy raz nad Pani filmem dużą kontrolę mieli amerykańscy producenci. Jak wiele miała Pani swobody?
Na szczęście zarówno David, jak i Stephanie (David Lancaster, Stephanie Wilcox – przyp. red.) pracują przy filmach indie i dali mi sporą przestrzeń do działania. Oczywiście, odbyło się wiele dyskusji nad różnymi rozwiązaniami, a ja musiałam zaadaptować się do nowej sytuacji. Jestem szczęściarą, że mogłam przeżyć doświadczenie amerykańskiej produkcji z tak niesamowitą ekipą.
Rozmowa przeprowadzona na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto.