-daję 8 łapek!
Oto objawił nam się jeden z lepszych filmów tego roku, który potrafi chwytać za serce, poruszać i zmuszać do myślenia. Ma Rainey: Matka Bluesa to nie tylko opowieść o muzyce, magicznych dźwiękach, ale przede wszystkim niebywale teatralne i gęste od tez i refleksji spotkanie z czarnoskórą kulturą, która wciąż marzy o wyzwoleniu. George C. Wolfe sprawia, że atmosfera gęstnieje z każdą minutą. Trudno oderwać oczy od Violi Davis i świetnego Chadwicka Bosemana.
Przeczytaj także: Elegia dla bidoków
Ma Rainey (Viola Davis) urodziła się w Georgii i tam stawiała pierwsze kroki na muzycznej scenie. Podbiła serca czarnoskórych słuchaczy, zyskując uwagę wpływowych białych producentów. Wolfe zabiera nas do Chicago, gdzie Rainey – wraz ze swoimi muzykami – ma pojawić się w studio i nagrać bluesowy album. I choć sama gra pierwsze skrzypce, a nawet pierwszą trąbkę, trzeba przyznać, że w Ma Rainey: Matka Bluesachodzi o coś więcej niż muzykowanie. Najbardziej zajmujące okazują się rozmowy bandu tuż przed wejściem do studia, a także w przerwach od nagrywania. Wyśmienite osobowości doświadczone przez los konfrontują ze sobą odmienne spojrzenia na świat i pragnienia wobec przyszłości.
Wolfe pokazuje silne osobowości i skrystalizowane postawy, wprowadzając nas w ożywioną dyskusję. Perfekcyjnie buduje napięcie, obserwuje zachowania i daje ich potwierdzenie w wyrażanych poglądach. Levee (Chadwick Boseman), Cutler (Colman Domingo), Toledo (Glynn Turman) i Slow Drag (Micheal Potts) tworzą gęstą od emocji muzyczną bandę, którą chce się coraz bardziej poznać. Każdy z nich niesie w sobie interesującą historię, ale to Levee w swym szalonym opętaniu w walce o muzyczną wolność wysuwa się na pierwszy plan. Boseman jest rozedrgany, na skraju szaleństwa, ale doskonale przedstawia frustracje czarnego człowieka, który zawsze będzie w cieniu białego mężczyzny. Zagubiony, pokrzywdzony przez los i załamany psychicznie odzwierciedla stan swojej społeczności. Jego nerwowe przecieranie nowych butów, walka z zamkniętymi drzwiami czy pisanie utworów zyskują metaforyczny wymiar.
Przeczytaj także: One Night in Miami
Ma Rainey: Matka Bluesa to przeniesiona na duży ekran sztuka Augusta Wilsona, dlatego w tym filmie czuć teatralny sznyt. W podobnym duchu stworzyła swój debiut reżyserski Regina King. One night in Miami to również intensywne intelektualnie spotkanie czarnoskórych mężczyzn, którzy prowadzą dyskusję o ich roli w świecie i powinnościach wobec swoich braci. King i Wolfe skupiają się na temperaturze spotkania, budują napięcie i dają przestrzeń na aktorskie popisy. Jednak Ma Rainey: Matka Bluesa bardziej gra na emocjach i pozwala się ponieść gorącej atmosferze.
O tym filmie dużo mówi się w kontekście ostatniej roli Chadwicka Bosemana. To jego ostatni obraz, które na długo zostanie w pamięci widzów. Trzeba przyznać, że to on i Davis budują całą filmową atmosferę. Punktują swoją uprzywilejowaną pozycję w białym świecie, choć wciąż niewystarczającą, by zasłużyć na podmiotowe (a nie przedmiotowe) traktowanie. Aktorsko grają jak z nut, odkrywając przed nami wielobarwne oblicza swoich postaci.
Przeczytaj także: Mank
Wiele w tym filmie dzieje się na poziomie dźwięku i obrazu. I choć Wolfe nie daje niczego odkrywczego, można czuć wibrującą atmosferę podskórnego gniewu i narastającej frustracji. Ma Rainey: Matka Bluesa ma w sobie kilka ciekawych scen, błyszczące srebrne zęby Davis i Bosemana na granicy szaleństwa, które wibrują odpowiednimi emocjami we właściwych momentach. Trzeba przyznać, że Boseman gra jedną ze swoich najlepszych ról i jeśli nie dostanie oscarowej nominacji (a nawet nagrody!) będzie to ogromne rozczarowanie.
Ma Rainey: Matka Bluesa jest filmem, o którym chce się myśleć i rozmawiać. Szczególnie dlatego, że ogromną rolę odgrywają w nim słowa. To one są najbardziej istotnym element oraz to, kto i w jaki sposób je wypowiada. Muzyka, dźwięki i emocjonalne wypowiedzi – Wolfe i Netflix wypuszczają jeden z najciekawszych filmów tego roku.