– daję 7 łapek!
Otwarcie kolejnej trylogii stało się faktem. Czy reżyser od „Godzilli” dorównuje poprzednikom?
Czterdziestolecie Star Warsów tuż-tuż. Wielka machina, zmieniająca życia milionów ludzi na całym świecie ruszyła w 1977 roku. Finał starej trylogii ujrzał światło dzienne w 1983 roku. Aż 16 lat widzowie musieli czekać na kolejną odsłonę zmagań Jedi ze złem. Od zamknięcia nowej trylogii do wielkiego powrotu Gwiezdnych Wojen minęła następna dekada.
W 2015 roku J.J. Abrams zaprezentował „(…) Przebudzenie Mocy”, który to film ma być punktem wyjścia dla dwóch kolejnych sequeli. Równolegle powstaje czwarta trylogia. „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie” stanowi otwarcie cyklu „Gwiezdne wojny: historie”.
O Gwieździe Śmierci słyszeliśmy już w pierwszym filmie George’a Lucasa. To bojowa stacja kosmiczna. Imperium Galaktyczne – chcąc unicestwić Rebelię – niszczy przy jej użyciu całe planety.
Imperialny naukowiec Galen Erso (Mads Mikkelsen) okazuje się cichym sojusznikiem jasnej strony Mocy. Zaprojektował śmiercionośną machinę tak, by wtajemniczeni byli w stanie ją łatwo unieszkodliwić.
Pilot Bodhi Rook (Riz Achmed) dostarcza córce konstruktora ważną wiadomość. Jyn Erso (Felicity Jones) musi podjąć próbę dotarcia do planów budowy Gwiazdy Śmierci i wyeliminowania zagrożenia.
Jones partnerują m.in. Diego Luna, Donnie Yen i Wen Jiang. Następną w swej wieloletniej karierze dobrą kreację prezentuje cieszący się uznaniem krytyków i widzów Forest Whitaker.
Gareth Edwards prowadzi aktorów podobnie jak jego poprzednicy przy innych gwiezdnych produkcjach. Dodając do tego powielany schemat fabularny, analogiczną narrację, zapierające dech w piersiach efekty specjalne, kultową już muzykę – otrzymujemy kolejny podobny produkt serii, jednak nie produkt bliźniaczy. Mniej w „Łotrze…” magii, Sci-Fi, mieczy świetlnych i pocisków wypluwanych przez drony. Więcej strategii, logistyki, zabiegów upodabniających obraz do filmów wojennych.
Lata temu zorientowałam się, że istnieją filmy, których nigdy nie zrecenzuję. Trudno przedstawić ciekawie szlagiery, bo ma się wrażenie, że i tak wszyscy wszystko już o nich wiedzą. Nie chcę też recenzować filmów, które kocham od lat. Nie wyobrażam sobie wziąć na warsztat np. „Ojca chrzestnego”. To może trochę jak być profesorem i oceniać prace anonimowych studentów oraz swojego ulubionego seminarzysty.
Wiedziałam także, że nie sposób zmierzyć się z potężnymi legendami jak serie o Władcy Pierścieni, Harrym Potterze, Gwiezdnych Wojnach. A jednak. Musiałam odstawić na bok emocje i spojrzeć krytycznym okiem na „Fantastyczne zwierzęta…”, a teraz przyszedł czas na „Łotra…”. Czym innym jest on dla wieloletnich fanów, inaczej odbierają go miłośnicy gatunku, różne noty wystawią mu starwarsowi laicy.
Nie trzeba darzyć Gwiezdnych Wojen wielką sympatią, by „Łotr…” mógł się podobać. To produkcja pozbawiona wad, wykonana od początku do końca według postawionych założeń, będąca efektem pracy sztabu perfekcjonistów.
Ilość przyznanych przeze mnie łapek wynika z braku obecności w produkcji ‘tego czegoś’. „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” otrzymały ode mnie tychże aż 9. Film był pompatyczny, budził skrajne emocje, prowokował mnie do głębokich analiz. To jeden z nielicznych obrazów, po zakończeniu którego trudno było mi oderwać wzrok od napisów końcowych. Niestety, „Łotr…” nie hipnotyzował.
Najnowsza odsłona intergalaktycznych walk jest majstersztykiem technicznym i nie budzi żadnych zastrzeżeń fabularnych, ale nie chwyta za serce. Nie sytuuje widza wystarczająco blisko obserwowanych przez długi czas bohaterów, których moglibyśmy pokochać i którym chcemy dopingować za wszelką cenę.
„Łotr…” to kolejna z belek pomostu, prowadzącego nas do – mam nadzieję – spektakularnego i rzucającego na kolana finału. Oddalenie formy od tej z „(…) Przebudzenia Mocy” daje nadzieję, że czwarta trylogia nie będzie bezpośrednią kalką poprzednich.
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!