– daję 9 łapek!
„La La Land” to dla mnie przede wszystkim genialna gra światłem i cudowna praca kamery. Dopiero potem rozczulający klimat lat 60., a dalej uroczy Ryan Gosling, wzruszająca historia, piękna muzyka czy czysty i emocjonalnie rozwijający frazę głosik Emmy Stone.
To taki prosty film, któremu nie chce się przyznawać aż dziewięciu łapek. Nie ma jednak wyjścia. Nastąpił przełom. Wróciliśmy do musicali sprzed dekad – zachowując to, co w nich było najbardziej czarujące – przy wykorzystaniu wszelkich dobrodziejstw oferowanych przez współczesny przemysł filmowy.
Łącząc klasykę z nowoczesnością, młody reżyser czyni cuda. Dopiero co jego „Whiplash” zjednał sobie widzów na całym świecie i techniczną precyzją zasłużył na Oscary – a już dwa lata później cały świat zakochuje się bez pamięci w „La La Land”.
Korek na trasie, mnóstwo samochodów, stoją jeden za drugim, kierowcy są coraz bardziej zniecierpliwieni. Z każdego auta dobiega inna muzyka. W końcu wyłapujemy tę przyjemną dla ucha. Coraz głośniej, coraz wyraźniej… Musical: start! Jest głośno, kolorowo, wesoło. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oglądam w Cinema City „West Side Story” Wise’a i Robbinsa z 1961 roku.
Mia (Emma Stone) wykorzystuje chwilowe unieruchomienie na powtarzanie tekstu ze scenariusza. Jest tak pochłonięta rolą, do której się przygotowuje, że nie zauważa, iż sznurek samochodów przed nią już ruszył. Tarasuje drogę, na co bardzo gwałtownie reaguje wymijający ją Sebastian (Ryan Gosling). Używa klaksonu i wymownych gestów, odjeżdżając z piskiem opon.
Ona pracuje w barze śniadaniowym, a popołudniami biega na przesłuchania; on z zażenowaną miną gra wieczorami do kotleta. Ona mieszka z trzema barwnymi i rozświergotanymi współlokatorkami; on koczuje w niewielkim mieszkaniu pełnym nierozpakowanych kartonów. Ona marzy o karierze aktorskiej, on o otwarciu własnego klubu jazzowego.
Całość podzielona jest na rozdziały odpowiadające porom roku. Wiosną uczucie rozkwita, latem jest już w pełni, ale nie sposób uniknąć zbliżającej się jesieni… Jednak „La La Land” to nie banalny romans. Nie mówi o miłości od pierwszego wejrzenia, prowadzącej do pięknego happy endu.
To opowieść o pasji, marzeniach, życiu w zgodzie z sobą samym, wyrzeczeniach, poświęceniu, trudnościach prozy życia codziennego, chichocie losu i igraszkach z przeznaczeniem. To nowa jakość w musicalach tego rodzaju. Film przełomowy, który będziemy wspominać po latach, zarówno ze względu na treść, jak i dopracowaną w detalach formę.
Wszystko jest perfekcyjne – wokale, światło, J.K. Simmons (Oscar za najlepszą rolę drugoplanową w filmie „Whiplash”) i John Legend. Muzycy zaangażowani do projektu to profesjonaliści z najwyższej półki.
Gatunków muzycznych nie dzieli się tu wyraźnie na dobre i złe. To, co nie podoba się jemu, do tego radośnie podryguje ona. Sebastian odrzuca wszystko i gloryfikuje jazz, ale miłośnicy kołyszącego popu wcale nie czują się szykanowani.
Jest też okazja do zastanowienia się, co w życiu jest istotne: marzenia o karierze czy bliska osoba w pobliżu? Ważniejsze jest, by budzić się rano obok ukochanego/ukochanej i iść zaparzyć kawę, którą rozpocznie się zwyczajny dzień – czy łapać ukradkowe spojrzenia fanów, oglądać siebie na plakatach i pławić się w oklaskach?
Wspomniany przeze mnie „West Side Story” otrzymał 10 Oscarów. Ilu złotych rycerzy przypadnie „La La Landowi”?
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!