-daję 6 łapek!
Czy remake kultowej bajki Disneya był nam tak naprawdę potrzebny? Król Lew AD 2019 to nic innego jak ta sama opowieść przedstawiona w ulepszonym (kwestia gustu) i unowocześnionym anturażu, który nie wnosi nic nowego. Jon Favreau przedstawia kropka w kropkę tę samą historię i nawet nie sili się na uwspółcześnienie niektórych wątków. To kolejny film z disnejowskiej maszyny do recyklingu, które ma przynosić górę pieniędzy, ale o wiele trudniej wykrzesać z niej prawdziwe emocje.
Król Lew: Uwięzieni w Wielkim kręgu życia
Świat Króla Lwa jest imponujący. Najnowsza technologia live action sprawia, że obraz wygląda, jak wyjęty z filmu przyrodniczego. Realistycznie wyglądające zwierzęta poruszają się po bujnej sawannie, a intensywne kolory dodają całości życia. Ta wiarygodność jest pierwszym z problemów tej bajki. Zwierzęta wyglądają tak realistycznie, że trudno jest na ich pyszczkach wykreować prawdziwe i poruszające emocje. Przez pierwszą połowę filmu można chłonąć znane obrazy, podążać za rodzicielską relacją Mufasy i Simby, ale na próżno szukać tutaj kipiących pod powierzchnią emocji. Dopiero kiedy słyszymy dobrze znane melodie, stukot kopyt i złowrogie dźwięki, wchodzimy głębiej w opowiadaną historię. To właśnie muzyka zaczyna być emocjonalnym przewodnikiem po lwiej rzeczywistości.
Przeczytaj także: Soundtrack Króla Lwa
Favreau jest mistrzem wizualnej precyzji, a przy tym sprawnym rzemieślnikiem, który ruchami kamery czy długością ujęć potrafi budować napięcie i emocjonalne zaangażowanie widza. Jednak po Królu Lwie spodziewałam się czegoś więcej, liczyłam na jakiś autorski komentarz i dodatek. Jedynym odświeżeniem są piosenki w nowych aranżacjach. Wszystko pozostaje tak jak było i czerpie z nostalgii starszego widza. Szkoda tylko, że – znając fabułę – o wiele bardziej skupiałam się na tym, co dopiero nastąpi niż na akcji, która rozgrywa się na ekranie.
W końcu historię Simby większość z nas zna – młody lew staje na rozstaju dróg i musi dojrzeć do swojego przeznaczenia i nowej roli, którą ma wypełnić w swoim królestwie. W tej kwestii nic się nie zmienia, a nawet przedstawiane sceny są identyczne do tych znanych z 1994 roku. Tak samo powaga zderza się z humorem, a największą dawkę komediowych akcentów wprowadzają guziec Pumba i surykatka Timon. W tym duecie bardzo dobrze sprawdza się dubbingujący Maciej Stuhr, który czuje się jak ryba w wodzie, akcentując co śmieszniejsze kwestie. Zresztą polski dubbing wypada ciekawie i nie można mu niczego zarzucić, choć w głowie nadal rozbrzmiewają głosy pierwowzorów.
Król Lew ugiął kolana pod naporem oczekiwań i będzie mu trudno wygrać bitwę z oryginalną bajką. Film Favreau można podsumować jako wizualny sukces, któremu zabrakło iskry autorskiej wizji, która nieco ożywiłaby tę historię sprzed lat. Wpadliśmy w Wielki krąg życia, a może lepiej podążać za Hakuna Matata?