Gosia: – daję 5 łapek!
Marti: – daję 7 łapek!
Superbohaterowie w garniturach powracają! W okrojonym składzie, ale wciąż skuteczni. Czy aby na pewno?
Gosia: Kontynuacja hitu o członkach brytyjskiej agencji wywiadowczej Kingsman miała być większa, mocniejsza i pełna scen akcji. Rozmach realizacji momentami zapiera dech w piersiach, pokazując talent Matthew Vaughna. Ale cóż po fajerwerkach, kiedy całość ocieka absurdem i głupotą?
Marti: Miałam podobne odczucia już po pierwszych minutach. Film otwiera dynamiczna scena walki. Pościg samochodowy, wyrównany pojedynek, nowinki technologiczne. Pomyślałam, że skoro zaczynają z wysokiego C, to ciekawe, czy utrzymają poziom aż do napisów końcowych. Jednocześnie zaniepokoiło mnie, że być może twórcy postawili na akcję i efekty specjalne, a mniej w scenariuszu będzie sensu i powodów do zadumy, które odnajdywałam w pierwszej części.
Gosia: Rzeczywiście było ich niewiele. Nie mogłam wyjść z zadziwienia ze scenariuszowych potknięć i nachalnych atrakcji, które mają tylko mamić i zakrywać fabularne niedostatki. Kingsman: Złoty krąg zostaje wyposażony w papierowe postaci, aferę narkotykową i kilka zmartwychwstań.
Marti: W pierwszej części chwaliłam „nie-komiksowość” ekranizacji komiksu. Tym razem od początkowych kadrów świat przedstawiony wydawał mi się zbyt sztuczny. Już podczas wspomnianego pościgu mamy pierwszą śmierć, zero realizmu i ingerencję komputera kolącą w oczy.
Gosia: Ten film przypomina wyskokową mieszankę Jamesa Bonda, Indiany Jonesa i Harry’ego Pottera. Pościgi i pojedynki są sprawnie zrealizowane, a wykonania mógłby pozazdrościć sam agent 007. Bohaterowie podróżują po świecie w poszukiwaniu rozwiązania problemu, a dookoła dzieje się magia – zaawansowana technologia, przywrócenie do życia Harry’ego (Colin Firth) i Charliego (Edward Holcroft). To mieszanka różnych porządków ubrana w mało zabawne gagi. Całości dopełnia – zupełnie zbędny acz dosadny – Elton John. Wokalista biega w kolorowych piórach i trafnie podsumowuje drugą odsłonę Kingsmana, mówiąc: „Co się tutaj, k…., wyprawia?!”.
Choć fabuła szyta grubymi nićmi nie przynosi satysfakcji, ogólny koncept brzmi dość ciekawie. Poppy (Julianne Moore) jest twórcą narkotykowego imperium. Schowana w bezpiecznym zalesionym miejscu urządzonym w stylu lat 50. z lubością rozwija swój biznes i mieli zdrajców. Kiedy wprowadza niebezpieczną truciznę do sprzedawanego towaru, agenci Kingsmana wraz z amerykańskimi towarzyszami – Statesman – będą musieli zapobiec zbliżającej się tragedii. By stawić czoła narkobiznesowi została zatrudniona plejada hollywoodzkich aktorów. Szkoda tylko, że dostali tak mało do grania.
Colin Firth jest stoickim dżentelmenem, który uwielbia motyle. Channing Tatum i Jeff Bridges wciskają się w kowbojskie stroje i z południowym akcentem hardych producentów whisky. A Hallie Berry wygłasza kilka dłuższych tekstów sprzed komputera – żeński odpowiednik Merlina (Mark Strong). Siostrzana amerykańska agencja ma też w swoich szeregach męskiego i dwuznacznego Whiskeya, którego gra znany z Narcos Pedro Pascal (o ironio! znowu rozprawia się z mafią narkotykową). Sam Taron Egerton w garniturze szytym na miarę nie potrafi wykrzesać z siebie żadnych emocji, a wątek romansowy ze szwedzką księżniczką (Hanna Alström) wypada co najmniej chłodno. Kolorytu dodaje wcześniej wspomniany Elton John oraz groteskowa Julianne Moore. Jej Poppy jest psychotyczną wariatką bez emocji prowadzoną w bardzo konsekwentny sposób. Szkoda, że wydaje się zupełnie odklejona od całości.
Marti: Do mnie jednak ten poziom prezentacji nie przemawia. Mam naprawdę dużą wyrozumiałość dla absurdu w kinie, a także wysoce tolerancyjne poczucie humoru. Ale poczułam zażenowanie, kiedy w grę weszło mielenie gangsterów i przyrządzanie z nich uroczych kolorowych hamburgerów. Totalne rozczarowanie przyszło w momencie, gdy wprost zostało powiedziane, że rzekomo wytworny agent musi włożyć palce w genitalia podejrzanej kobiety, by umieścić nadajnik w jej pochwie. Szczytem wszystkiego było zbliżenie na krocze i zmierzający ku niemu męski palec oraz ujęcie niczym z National Geographic, ukazujące drogę nadajnika w ciele kobiety. Do tego tekst: „Moja wrona szuka gniazda”. Przy tym zatkanie dziury w beczce z whisky poprzez splunięcie Tatuma już nawet przestaje być obrzydliwe.
Momenty, w których moje zakochane w Tajnych służbach serce się radowało, to te, w których wspominano poprzednią część przygód superbohaterów w garniturach. Retrospekcje pozwoliły nam zobaczyć Sofię Boutella czy Samuela L. Jacksona, niestety tylko przez chwilę. A wzruszyłam się, kiedy agent z amnezją zaczął odzyskiwać pamięć.
Zawiódł mnie też wspomniany Elton John. Kilka scen z udziałem piosenkarza zdaje się być zupełnie pozbawionych sensu. Jednak nie pozostałoby we mnie po seansie tyle goryczy, gdyby nie ta nadmierna i niczego nie wnosząca wulgarność. Przymykam oko na błędy fabularne – w końcu ma to być tylko komiks.
Gosia: Kingsman: Złoty krąg grzęźnie w nadmiarze źle rozwiniętych pomysłów: festiwal w Glastonbury czy zaawansowana technologia (kto ją robi?!), a do tego przestaje w jasny i zawadiacki sposób puszczać oko do widza. Matthew Vaughn tworzy fantastyczne sceny akcji, przeplatając je przydługim sekwencjami, przez co film traci lekkość opowiadania.
Marti: Trudno mi odmówić filmowi nazwania go dobrą produkcją i przyznania siedmiu łapek. Gra aktorska, efekty specjalne, kostiumy i scenografia – na najwyższym poziomie. Gdyby tylko nie ten niesmak!
Bardzo nie podoba mi się pomysł umiejscowienia fabuły wokół narkotyków. Wnioski płynące z opowiadanej historii można odczytywać dwojako. Z jednej strony używki wyraźnie szkodzą. Ich zażywanie prowadzi do śmierci w męczarniach, a wcześniej do stygmatyzacji. Każdy, kto bierze „ma to wypisane na twarzy”. To powód do wstydu, źródło ostracyzmu, wykluczenie ze społeczeństwa.
Z drugiej strony kilkakrotnie jest powtarzane, że narkotyki to nie tylko problem marginesu społecznego. Biorą ludzie zamożni, wykształceni, reprezentanci władzy, utytułowani sportowcy, niewinne dzieci. Film niepotrzebnie zaznacza, że właściwie gdyby nie szalona Poppy – nie byłoby w tym nic złego. Narkotyki wszelkiego rodzaju powinno się zalegalizować, opodatkować, wprowadzić na rynek. Mam problem z tym niewyraźnym przekazem. Widzę karykaturę, ale jednak mam co do niej zastrzeżenia.
A scena, w której Mark Strong pompatycznie śpiewa: „Country Roads, take me home to the place I belong”… Zastanawiam się, czy być jeszcze rozbawioną czy już zażenowaną.
Złoty krąg bardzo mnie rozczarował, ale to dlatego, że wersja z 2014 roku wysoko postawiła poprzeczkę. Pewna część mnie pozostaje zakochana w szalonych agentach.
Gosia: Najnowszy obraz Vaughn to produkt, który ma odcinać kupony od sukcesu odświeżanego Kingsmana: Tajnych służb. Rozpędzona rozrywkowa machina obliczona na zysk i tanią atrakcję. Dla mnie to tylko 5 łapek na 10.
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]