Jakub Piątek debiutuje jako reżyser pełnometrażowego filmu fabularnego i od razu trafia na prestiżowy festiwal w Sundance. „Prime Time” znalazł się wśród dziesięciu filmów w sekcji World Cinema Dramatic. Ten film to opowieść o młodym chłopaku, który w sylwestra 1999 roku z bronią w ręce włamuje się do telewizji.
„Prime Time” to nie tylko film o młodym mężczyźnie, który wchodzi z bronią do telewizji, ale opowieść o desperacji i walce o swoje. Jak pracowałeś nad tą historią?
Pracowaliśmy nad scenariuszem przez trzy lata. Chcieliśmy z Łukaszem Czapskim (współscenarzysta – przyp.red.) zrobić film, który obraca się wokół tematu buntu. Szukaliśmy różnych informacji w internecie i trafiliśmy na historię ze Stanów Zjednoczony. Im dalej szliśmy w las, tym więcej było podobnych przypadków. Znaleźliśmy opowieści o Brazylii, Burkina Faso, Holandii i Polsce. Końcówka lat 90-tych i początek nowego tysiąclecia obfitował na świecie w podobne wydarzenia.
Wokół takiego szkieletu zaczęliśmy pisać. Nie chcieliśmy, żeby to była opowieść w amerykańskim stylu. Staraliśmy się pogłębiać bohaterów. Dość szybko zaczęliśmy zapraszać aktorów. Przez nich weryfikowaliśmy tekst. Patrzyliśmy, co się sprawdza, a co trzeba przepisać. Powstało wiele filmów o podobnej tematyce, ale nas najbardziej interesował ludzki aspekt i kontekst psychologiczny.
Nie znamy motywacji Sebastiana. Nie wiemy, kim jest, skąd pochodzi i jakie są jego zamiary. Czy przygotowaliście tekst jego przemówienia?
Mieliśmy kartki z tekstem jako rekwizyt. Napisaliśmy z Bartkiem (Bielenią – przyp. red.) swoje przemówienia, a to co widzimy na planie jest kompilacją obu tekstów. Potem zostało to przez Bartka skopiowane tak, żebyśmy mieli te kartki na kilka dubli. Tworząc tego bohatera, planowaliśmy go tak, żeby zostawić jak najwięcej miejsca dla widza. Chcieliśmy, żeby to on mógł go po swojemu zinterpretować. Mamy nadzieję, że ten film będzie wchodził w dialog z widzami, a oni sami będą sobie zadawać pytanie, co chcieliby powiedzieć, będąc w telewizji na żywo.
Przeczytaj także: Wywiad z Bartoszem Bielenią
Akcję filmu umieściliście na przełomie tysiąclecia. Dlaczego zdecydowaliście się na skok w przeszłości? Myślisz, że obecnie – w dobie social mediów – taki gest nie miałby takiego znaczenia?
Telewizja wtedy miała inną siłę. Pojawienie się w niej było czymś ważnym. Pamiętam, jak w podstawówce jako cała klasa towarzyszyliśmy koledze, który brał udział w teleturnieju matematycznym. To było wielkie przeżycie. Wyprawa do Warszawy do studia telewizyjnego urosła do rangi czegoś sakralnego. Wraz z rozwojem internetu nastąpiła większa demokratyzacja i każdy przy użyciu telefonu komórkowego może stać się Sebastianem.
Tylko czy tak samo będzie słyszalny…
W kakofonii ten przekaz może mieć mniejsze znaczenie.
Do podróży w czasie wykorzystaliście między innymi archiwalia. Czy to był trudny proces selekcji?
Ula Klimek-Piątek, która jest montażystką naszego filmu, przejrzała całe archiwalia i była naszą wyrocznią w tej sprawie. Ja lubię się opierać na tym, co mogę zdokumentować. Te archiwalia pomagały nam na różnych poziomach. Zawsze jak się przegląda takie materiały, to dostaje się prezenty. Przeglądaliśmy materiały zarówno z telewizji ogólnopolskich oraz małych telewizji lokalnych. Końcówka lat 90-tych to był czas ważny dla telewizji. Niemalże każde miasto i miasteczko chciało mieć ja u siebie. Wiele z niech już nie istnieje, a archiwa i ludzie, którzy ją tworzyli nadal są.
Można odnieść z nich wrażenie, że historia lubi się powtarzać i pomimo upływu czasu wiele problemów pozostało, a nasze marzenia niewiele się zmieniły…
Dojmujące jest to, że przez 20 lat tak niewiele się zmieniło. Pamiętam, że jak montowaliśmy film, to odbywały się protesty rolników czy pielęgniarek. A na podobne obrazy patrzyliśmy w naszych materiałach. Przez ten czas nie daliśmy rady pozmieniać wielu rzeczy i one do nas wracają. Wydaje mi się, że teraz pokolenie ludzi, którzy wchodzą w dorosłość o wiele bardziej chce kształtować nasz kraj. Coraz głośniej mówi, co mu się nie podoba i mam nadzieję, że ktoś im da dojść do głosu i ich wysłucha.
Przeczytaj także: Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej
Watchout Studio jest producentem „Prime Time”. To jeden z ciekawszych domów produkcyjnych w Polsce, który skutecznie tworzy filmy ambitne, ale też skierowane do szerokiej publiczności. Jak współpracowało się z Krzysztofem Terejem i jego ekipą?
To było świetne doświadczenie. Wiele osób zaangażowanych w ten projekt było debiutantami. Dla Watchout to też było wypłynięcie na nieznane wody, ponieważ spróbowaliśmy nieco innego modelu realizacji. W trakcie pracy miałem poczucie, że istnieje taki producencki parasol ochronny, który stwarzał szereg możliwości twórczych. Fajne, że ta współpraca opierała się na szczerości i miałem prawo mówić o tym, że czegoś nie wiem, zadawać pytania, dowiadywać się. To były partnerskie relacje.
W trakcie pracy nad filmem mieliście chyba niespotykanie długi okres prób.
To był luksus i chciałbym, żebyśmy sobie na niego częściej pozwalali. To jest bardzo dobre dla wszystkich stron. Mogliśmy się poznać o wiele wcześniej, budować relacje. Stworzył się taki kolektyw, który pracował nad filmem. Kameralna grupa, która miała określone cele i wiedziała, za co jest odpowiedzialna. Na planie zawsze brakuje czasu, dlatego jak mamy możliwość zadawać sobie pytania, próbować różnych rozwiązań dużo wcześnie, to daje niesamowity komfort pracy. Zaczęliśmy od prób stolikowych w Warszawie, potem pracowaliśmy w grupach nad poszczególnymi scenami, a skończyliśmy na próbach trochę w stylu świata von Triera bez scenografii z taśmami przyklejonymi do podłogi, które próbowały wykreować naszą przestrzeń studia.
Pomocni byli też konsultanci.
Jeśli mam opowiadać o świecie ludzi telewizji czy policjantów, to czuję się w obowiązku poznać ich pracę. Film jest takim pretekstem do spotkań, dzięki którym mogę dowiedzieć się czegoś więcej. To procentuje na poziomie scenariusza, a potem przekłada się na drobne rzeczy na planie. Na przykład w próbach uczestniczył konsultant do spraw negocjacji. Pokazał nam rzeczy, z których mógł skorzystać Cezary Kosiński. Oprócz tego na planie pojawili się kontrterroryści, którzy zostali naszymi statystami czy epizodystami, dzięki czemu mogliśmy budować realizm tego filmowego świata.
To bardzo ciekawe, szczególnie że kino przyzwyczaiło nas do pewnych schematów i uproszczeń. Czy sami sięgaliście po podobne produkcje? Inspirowaliście się innymi filmami?
Z Łukaszem Czapskim, z zespołem aktorskim czy montażystami oglądaliśmy sporo filmów, które są opowiedziane w jedności czasu i miejsca, na przykład świetny duński film „Winni” czy taki trochę ever green „Pieskie popołudnie” Sidney Lumeta z wspaniałym Alem Pacino. Oglądaliśmy dużo filmów, które poruszają się w obszarze naszego gatunku, ale też otwieraliśmy się na produkcje, które pozwalają sobie na wpuszczanie powietrze hybrydowo, czyli przy pomocy materiałów dokumentalnych. Pamiętam, że Dobromir Dymecki przyniósł w ramach inspiracji polski serial dokumentalny „Gliny gliny” opowiadający o policjantach w latach 90-tych. Podglądanie tego, jak ktoś inny coś zrobił, bardzo dużo daje. Można się sporo nauczyć.
Czy teraz po filmie, który rozgrywał się w jednej lokacji, marzy ci się kino akcji, żeby można było biegać z kamerą po mieście?
Jeszcze chciałbym zostać przy twórczości klaustrofobicznej… Już jak pisaliśmy „Prime Time” to wiedzieliśmy, że chcemy, aby ten świat przedstawiony był bardzo ograniczony. Miałem poczucie, że debiutując w długim metrażu, w ten sposób odcinam sobie wiele rzeczy, o które musiałbym się martwić.
Więc zostajesz przy kameralnych produkcjach, które rozgrywają się w jednym miejscu.
Tak. Być może w tym roku wrócę do filmu dokumentalnego. Bardzo to lubię. Natomiast w fabule chciałbym wrócić do projektu, nad którym pracowałem wcześniej, ale nie miałem odwagi, by się z nim zmierzyć. Teraz mam jej więcej.
„Prime Time” dostępny w Netflix od 14 kwietnia.