Jakub Pączek jest reżyserem, scenarzystą, producentem i wykładowcą Wydziału Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ w Katowicach. W swoim dorobku artystycznym ma kilka filmów krótkometrażowych. Wkrótce na ekrany kin wejdzie jego pełnometrażowy debiut Reakcja łańcuchowa. Nam opowiedział o kinie, filmie i historiach z życia wziętych.
„Reakcja łańcuchowa” porusza wiele tematów. Jest pasja, związek, rodzina i zbrodnia. Skąd czerpał Pan inspiracje do opowiedzenia tej historii?
Ta opowieść wzięła się z kilku historii, ale ta najbardziej dla mnie istotna wydarzyła się kiedyś w Krakowie. Zainspirowała mnie do napisania scenariusza z takiej, a nie innej perspektywy. Marcin Koszałka wykorzystał ją w swoim filmie „Czerwony Pająk”, opowiadając o mordercy Karolu Kocie, czyli „Wampirze z Krakowa”. Kot miał dziewczynę, która, wbrew wydarzeniom w fabule filmu, do dziś mieszka w Krakowie i żyje z piętnem związku ze zbrodniarzem. Zadałem sobie pytanie, co bym zrobił, gdyby ktoś powiedział, że zabił człowieka i tylko ja i on o tym wiemy. Do tego, nie tak dawno temu skończyłem 30 lat jak moi bohaterowie. Lęki, jakie pojawiły się w tym okresie, przeniosłem na papier. I tak powstała ta historia.
A do tego trauma katastrofy w Czarnobylu.
Historia z Czarnobylem jest dość przewrotna – koleżanka opowiedziała mi, że jak była noworodkiem, lekarze podali jej Płyn Lugola. Potem zrobili płukanie żołądka, ponieważ otrzymała za dużą dawkę. Pomyślałem, że może warto stworzyć postać, która bardzo interesowałaby się tym tematem. Czarnobyl jest w filmie metaforą katastrofy. Chciałem pokazać dwójkę bohaterów, z których każde będzie miało do niej inne podejście. Paweł (grany przez Bartosza Gelnera – przyp. red.), który jest trochę maniakiem prześladowczym i Marta z naukowym i racjonalnym spojrzeniem.
To film o prywatnych traumach i małych katastrofach?
Największa trauma została zasugerowana przy poprawkach przez Wojtka Smarzowskiego. Podpowiedział, żebym zaakcentował raka, na którego chorowała w przeszłości dwójka postaci. Zresztą wszyscy bohaterowie zostali zbudowani przez obserwację ludzi, których znam. Tak akurat wyszło, że każdy z nich nosi w sobie piętno przeszłości, dlatego kiedy sytuacja między nimi osiąga swoją masę krytyczną, rozpoczyna się reakcja łańcuchowa i żadne z nich nie jest w stanie jej zatrzymać.
Czy uważa Pan, że naszym losem kieruje taka reakcja łańcuchowa i nie mamy w pełni wpływu na konsekwencje naszych działań?
Uważam, że nie potrafimy przewidzieć konsekwencji różnych zdarzeń, ale z tego składa się życie. Większość rzeczy polega na opuszczaniu swojej strefy komfortu, żeby pójść w interesującym nas, nowym kierunku. Moi bohaterowie próbują zmienić swoje życie, ale nie chcą, a może nie potrafią opuścić tej strefy.
Zebrał Pan młodą i debiutującą obsadę. Jak wyglądały poszukiwania aktorów idealnych?
Na etapie poszukiwań obsady wszyscy, oprócz Bartka Gelnera, byli debiutantami. Tomka Włosoka znam jeszcze z PWST w Krakowie. Uważałem, że jest w nim coś niepokojącego i dwuznacznego. Pierwszy był pomysł, żeby to on zagrał Adama. Dopiero potem zacząłem szukać dwójki pozostałych aktorów, którzy nie tyle pasowaliby do siebie, co stworzyli jakąś „oddychającą” relację. Chciałem pokazać świat i relacje, które ze sobą współgrają. Zależało mi na znalezieniu wspólnej chemii. Najtrudniej było znaleźć główną aktorkę. W końcu miałem aż trzy pomysły, a każda z tych opcji kierowała film na zupełnie inne tory. Castingi wyglądały jak sparing.
Przy swoich projektach łączy Pan różne funkcje: reżysera, scenarzysty, czasami montażysty i producenta. Co jest najtrudniejsze?
Chyba najważniejsza przy wykonywaniu różnych funkcji jest umiejętność zapominania, że wykonywało się jakąkolwiek inną funkcję. Nawet kiedyś odniosłem się do tego żartobliwie, odbierając nagrodę za scenariusz za „128. szczura” i jako scenarzysta podziękowałem reżyserowi. Roman Polański powiedział kiedyś o graniu w swoich filmach, że „łatwiej się gra reżyserując, niż reżyseruje grając”. Jest w tym przewrotna prawda właśnie o pełnieniu kilku funkcji.
Kto Pana inspiruje i dodaje otuchy?
Wielu ludzi mnie inspiruje, dlatego trudno jest wymienić wszystkich. Jak oglądam swoje starsze filmy, widzę wpływ różnych reżyserów. Na przykład w moim filmie „128. szczur” pojawia się scena z wanną. Po latach zdałem sobie sprawę, że do jej powstania zainspirował mnie „101 Reykjavik” Baltasara Kormakura, który tkwił gdzieś w mojej podświadomości. Mam kilka ulubionych filmów, jak „Dekalog 1” Krzysztofa Kieślowskiego czy jego „Amatora”, „Barry Lyndon” Stanleya Kubricka, „Znikający punkt” Richarda Sarafiana i do tego dość egzotycznie „Reprise” Joachima Triera. Uwielbiam też filmy Paula Verhovena, szczególnie te wczesne, holenderskie.
W „Reakcji łańcuchowej” można dostrzec inspiracje „Amatorem”.
I znowu „Amator” pojawił się zupełnie podświadomie, przyszedł do nas okrężną drogą przez kamerę Krasnogorsk 2.Pojawiła się ona w scenariuszu, dlatego że taką kamerą Amatorski Klub Filmowy Pripyat dokumentował exodus miasta Prypeć w wyniku katastrofy w Czarnobylu. Bartek Gelner wkręcił się w pracę z tą kamerą, jak i w film, dlatego sam zaczął dorzucać do naszych rozmów pomysły na tego typu aluzje. Jednak nawiązania nie były świadomym wyborem na etapie scenariusza. Wiele rzeczy wydarzyło się na planie, na przykład taśma filmowa, która leci w dół klatką schodową.
Jest Pan również wykładowcą. Czego chce Pan nauczyć swoich studentów?
Kiedyś w Reykjaviku poznałem Mike Leigh, który spytany, czego może nauczyć studentów London Film School, odpowiedział, że niczego, ponieważ sam jest ciągle w szkole filmowej. Myślę, że jedyne, co mogę zrobić, to być ostoją dla ludzi, którzy nie pasują do innych wykładowców, ponieważ sam zawsze byłem najdziwniejszym, budzącym sporo kontrowersji, studentem na roku. Ważne, by tworzyć filmy w zgodzie ze sobą. Przy „Reakcji łańcuchowej” podjąłem ryzyko, zrobiłem film tak, jak czułem i nie zamierzam za to przepraszać.