– daję 7 łapek!
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Podobne walki – może na mniejszą skalę – toczymy wszyscy. Bój z samym sobą, ze swoimi słabościami i strachem, z najbliższymi, z bezlitosnym losem. O miłość, pasję, trwanie w zgodzie z samym sobą.
Ostatnio głośnym echem odbijają się w świecie kina biografie sportowe – zarówno w Polsce, jak i za granicą. „Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem”, „Najlepszy”…
„Italian race” przypomina mi „Wyścig” z Chrisem Hemsworthem w roli Jamesa Hunta i Danielem Brühlem, wcielającym się w Nikiego Laudę. Przeniesiona na duży ekran zacięta rywalizacja legendarnych kierowców Formuły 1 wywarła na mnie mocne wrażenie. Włoski młodszy brat rzeczonego filmu zabiera nas do niższej ligi, ale ponownie emocji nie brakuje.
„Se hai tutto sotto controllo, significa che non stai andando abbastanza veloce”. – powiedział słynny kierowca Mario Andretti. Znaczy to, że jeśli wszystko jest pod kontrolą, to jedziesz za wolno. W rodzinie De Martino wszystko spod owej kontroli się wymykało.
Aforyzmami sypie z ekranu już na samym początku. „Nie myśl o najbliższym zakręcie, ale o tym, którego jeszcze nie widzisz”. Z offu wybrzmiewa modlitwa do Boga, żeby dał siłę, ale też nie pozwolił porwać się na niemożliwe. Choć cała produkcja bogata jest w mądre słowa, nie brakuje też żywej akcji – tu i teraz – prędkości, wiatru we włosach, warkotu silnika, nieznośnego grymasu bólu.
Giulia De Martino (Matilda De Angelis) jest młodym kierowcą rajdowym. Siedemnastolatka odnosi pewne sukcesy, ale wciąż boryka się z finansowym niedostatkiem. Z braku sponsorów jej ojciec nawet zastawił dom.
Stary De Martino we wszystkich swoich dzieciach zaszczepił miłość do wyścigów. Najpierw trenował najstarszego syna Lorisa, który lata temu opuścił rodzinę. Teraz zajmuje się karierą córki. Czarne chmury zbiegają się nad głowami Giulii i jej młodszego brata Nico, kiedy ojciec nie przeżywa ataku serca.
Dwojgiem nieletnich zaczyna interesować się opieka społeczna. Na domiar złego – grozi im utrata domu rodzinnego. Jedynym rozwiązaniem jest zdobycie przez Giulię mistrzostwa – bez sprzętu, bez pieniędzy, bez trenera. Musi utrzymywać i wychowywać młodszego brata oraz użerać się ze starszym, który postanowił upomnieć się o swoją ojcowiznę.
Filmowi daleko jednak do schematycznej bajki o wielkim marzeniu, który ma – poprzedzone naiwną walką z samym sobą – słodkie zakończenie.
Samochody są wszędzie. Przez tę historię właściwie przejeżdżamy – nie inaczej. Najpierw pogrzeb otulony dźwiękami warkotu silnika, potem walka o wyższą pozycję w tabeli, w międzyczasie zatargi z prawem i ucieczki przed typami spod ciemnej gwiazdy. W końcu wyścig o wszystko.
Ale „Italian race” to obraz nie tylko dla miłośników motoryzacji. Wszyscy widzowie odnajdą w nim moralizujący dramat społeczny przeplatany kolorowymi nitkami humoru. Główna bohaterka bardzo przypomina Olę z „Komunii” Anny Zameckiej. Choć sama jest jeszcze dzieckiem – musi trzymać pieczę nad braćmi – zarówno młodszym, jak i starszym.
Dla Lorisa (postać wzorowana na kierowcy Carlo Capone) powrót do domu to powrót do przeszłości. Błędem jest sądzić, że zależy mu jedynie na zdobyciu pieniędzy na narkotyki. Mężczyzna żył wyścigami i widok jego starego auta budzi w nim wielkie emocje.
Ludzie z branży go rozpoznają. Oglądają się, szepczą, wspominają. Lorisowi łechce to ego, ale też podnosi poprzeczkę. Musi pokazać, że nie wypadł na dobre z toru. Do tego na swój – kolokwialnie mówiąc – popaprany sposób, dba o rodzeństwo.
„Italian race” to trochę naiwny, ale przyjemny soundtrack, dobre efekty specjalne, przykuwające uwagę slow motion, przystępne wyjaśnienie laikom mechanizmów rządzących bolidem. Film staje się prawdziwy. Pomieszanie europejskiego dramatu z hollywoodzkim sznytem zdaje egzamin.
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]