– daję 6 łapek!
Nie wychowywałam się na Gwiezdnych Wojnach. Inicjatorem mojego zainteresowania serią był zafascynowany nią młodszy kuzyn. Z prędkością A-winga nadrobiłam zaległości i ze zniecierpliwieniem wyczekiwałam kolejnych części.
Sequel „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” skradł moje serce i zasłużył aż na dziewięć łapek. Późniejszy film „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie” nie zachwycał, ale wciąż czułam, że jesteśmy po jasnej stronie mocy. Wraz z tegoroczną hybrydą stoczyliśmy się na nieodpowiednie tory.
W „Ostatnim Jedi” powracają charakterystyczne żółte napisy otwierające produkcję, których wielu fanom brakowało poprzednio. I już na samym starcie niejeden widz przewraca oczami z zażenowania. Płytko, infantylnie, śmiesznie. Prezentowana treść niczego nie wnosi, a konstrukcją gramatyczną przypomina pierwsze próby twórcze kilkuletniego ucznia.
Dzięki słabemu otwarciu od razu zwiększyłam moją tolerancję dla filmu. Pierwsze sceny były bez wyrazu. Nie postarano się o zaangażowanie emocjonalne widza. Brak wyraźnego nakreślenia bohaterów, którzy mogliby mnie obchodzić; zero backgroundu. Może rozczarowujący początek sprawił, że im dalej w las, tym lepiej się czułam i ostatecznie możliwe stało się czerpanie przyjemności z seansu.
Długo próbujemy się odnaleźć w zastanej rzeczywistości. Wspomnienia poprzednich części cieszą, ale nie sposób zbudować fabuły jedynie na nich. Czas leci, kolejne minuty odnotowujemy na koncie „Ostatniego Jedi”, a film tak naprawdę wciąż się porządnie nie zaczął.
Gdzie scenariusz? Gdzie jakikolwiek pomysł na scenariusz? Próbujemy układać porozrzucane przez twórców klocki, ale pozostaje to nudne, a naiwna fabuła irytuje.
Najgorsza scena, którą zarejestrowałam to ta, w której Leia (nieodżałowana Carrie Fisher) traci okręt w wyniku brutalnego ataku i – choć długo nie daje znaku życia, lewitując gdzieś w przestrzeni kosmicznej – nagle zdaje się mylić bajki i przypominając jedną z postaci z „Harry’ego Pottera” leci sobie pod respirator.
Ale najbardziej bolało mnie powtarzane wciąż pytanie: dlaczego Adam Driver jest tak krzywdzony tą rolą? Nieprzeciętnego amerykańskiego aktora znam z „Milczenia” Scorsese czy „Patersona” Jarmuscha. Tym razem kazano mu dusić się w postaci słabego i pozbawionego charyzmy dzieciaka, jakim jest Kylo Ren. Trudno nawet o rozważanie, czy bohater ten da się lubić czy nie – syn Lei i Hana Solo (Harrison Ford) jest bohaterem zarysowanym tak niechlujnie, że pozostaje nieinteresujący.
Pozostałe „powracające” postacie – takie jak Poe Dameron (Oscar Isaac), Finn (John Boyega), Rey (Daisy Ridley) czy w końcu Luke Skywalker (Mark Hamill) – również budzą w odbiorcach mieszane uczucia.
Forma zdawała się być stylizowana na lata 70./80. – sposób rzucania światła, scenografia, praca kamery. Nie udało się jednak oddać klimatu oryginalnej trylogii. „Ostatni Jedi” miał kilka naprawdę dobrych momentów, ale pomiędzy nie wkradło się zbyt wiele kiczu.
Kilka głupich gagów, które do niczego nie pasują. Tam, gdzie ewidentnie miało być śmiesznie, było żenująco – jak w słabej kreskówce. Losowe wrzucanie scen, mających wzruszyć (słodkie zwierzątka w niebezpieczeństwie) lub budować napięcie (pościg).
Rian Johnson serwuje nam romans dobra ze złem, wizję nowego porządku będącego ponad obie te wartości, słabe dialogi i słabe aktorstwo, nierówne efekty specjalne, odrobinę sentymentalizmu, wyraźny głos feministyczny, trzytorową fabułę, mnogość bohaterów i mnóstwo kiczu.
Od chwili tankowania transportowców rozwój wydarzeń zaczyna absorbować, a bohaterowie w końcu stają się bliscy naszym sercom. Długi czas seansu sprzyja budowaniu poczucia więzi ze światem przedstawionym i sprawia, że ostatecznie „Ostatni Jedi” broni się przynajmniej na tych 6 łapek.
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]