Gniew Ludwiga i Paula Shammasian jest kinem niespokojnym. Zbudowanym na niedopowiedzeniach i cierpieniu. Zatopionym w metaforyce i podwójnych znaczeniach. Każdy gest, zachowanie czy element opowiadania pełnią podwójną rolę w rozwoju fabuły. O ile łatwo zgodzić się na emocjonalny szantaż i sztafaż, z trudnością przychodzi akceptacja nielogiczności i postaci-figur, które krążą wokół głównego bohatera. Nieco niespełnione kino o krzywdzie i poszukiwaniu wybaczenia.
Malcolm (Orlando Bloom) jest dorosłym mężczyzną w toksycznym związku z matką i swoją dziewczyną. Wycofany i mrukliwy rani siebie i najbliższych, wymierzając karę za traumę dzieciństwa. Jako dwunastoletni chłopiec został seksualnie wykorzystany przez księdza. Teraz zadając sobie ból, tłumi emocje, które tylko momentami w pełni przejmują nad nim kontrolę, prowadząc do wybuchu złości, agresji i autodestrukcji.
Cały film jest zbudowany na relacjach. Kręcony na zbliżeniach, staje się niezwykle intymnym portretem, zanurzonym w banalnym scenariuszu. Orlando Bloom otrzymuje dwa monologi, w których pokazuje całą paletę uczuć i wątpliwości na temat swojego zagubienia, otoczenia i wiary. To dzięki tym scenom Gniew jest w stanie poruszać. Tylko wtedy ściera ironiczny grymas z twarzy po serii nieudanych dialogów i fabularnych rozwiązań.
Film Shammasianów rozpoczyna ciekawą dyskusję, ale jedną z jego największych wad staje się miałki scenariusz. Kiedy wszystko nabiera tempa, wkręcamy się w emocjonalną huśtawkę Malcolma, otrzymujemy tani romans z zadatkami na thriller kościelny. Do tego ogromne metafory: Malcolm burzy stare kościoły, tak jak kościół – w jednostkowym wymiarze (ksiądz) – zburzył jego życie. Jego praca staje się prywatną wendetą skierowaną w instytucję, ale też w siebie. Coś, co mogło stać się fenomenalnym dramatem psychologicznym o krzywdzie, winie i wybaczeniu, popada w nachalną łopatologią i moralizujący ton, nawołujący do wybaczenia. Muzyka zbyt mocno sugeruje nastrój, nakazuje widzowi podążać obraną przez reżyserów ścieżką – co może prowadzić w dwóch kierunkach: biernego płynięcia z nurtem opowieści bądź ironicznej reaktancji. Do tego drugiego dochodzi, kiedy z ekranu wylewają się absurdalne dialogi, matka Malcolma na wszelkie problemy parzy herbatę, a metaforyka urasta do rozmiarów absurdu.
Za dużo w Gniewie górnolotnych symboli i wielkich czynów. Tak naprawdę wystarczyłby tylko Orlando Bloom, jego spojrzenie i kameralna emocjonalność, żeby pobudzić do myślenia. Szczególnie rozczarowuje – w kontekście całości – podniosły i przerysowany finał. I choć każdy może zinterpretować go swój sposób, jedno pozostaje jasne – kolejne dziecko zostaje skrzywdzone, a droga do wybaczenia nie jest usłana różami. W ruchu znajduje się machina, której nie można powstrzymać.