Główną bohaterką jest stara panna, o której plotkuje całe miasto. Wszyscy już postawili na niej krzyżyk i wyrokują, że nigdy nie wyjdzie za mąż.
Akcja rozgrywa się w wyjątkowo niewdzięcznej mieścinie. Wszyscy wszystkich znają i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. W międzyczasie pada zdanie: „Jak ludzie zauważą Cię dwa razy z tą samą dziewczyną, od razu rozniesie się, że jesteście zaręczeni”.
Mężczyzna, który wypowiada te słowa, dostaje zadanie bojowe od swoich znajomych. Ma się oświadczyć tej starej – o zgrozo! już 35-letniej – pannie. „Założę się, że pierwszy, który by się teraz pojawił, będzie przyjęty” – mówi jeden z koleżków.
Wraz z rozwojem akcji obudził się we mnie ogromny żal nad bohaterką… Ona była tak zdesperowana! Podczas jednego ze spacerów opowiada i opowiada mu, jak to przez lata wszystkie ciotki męczyły ją pytaniem: „Isabelle, dlaczego nie masz narzeczonego?”. On milczy, a ona gada i gada. Wychodzi na jaw, że tak rozpaczliwie pragnie być już po ślubie, mieć dzieci.
Bardzo ciekawym fragmentem jest genialna gra spojrzeń odbywająca się w kościele. Przez kilka długich chwil na ekranie panuje totalna cisza. Na jej twarzy tak cudnie malują się wszystkie emocje. Napięcie, wyczekiwanie, podekscytowanie godne na zabój zadurzonej w koledze z klasy szesnastolatki. Jej piękna naiwna radość. I jego wyrachowany uśmieszek, satysfakcja z osiągniętego sukcesu, jakim jest jej zmieszanie.
Straciłam do Isabelle sympatię, kiedy beznadziejnie – po same uszy – zakochała się w Juanie. On jest taki okropny! Kiedy już myślałam, że wyciąga z kieszeni pierścionek zaręczynowy – tylko chciał zapalić papierosa. Zgłupiałam.
Mówi o niej: „Lubię ją jak psa albo jak chore dziecko”. Nie chce się żenić z litości.
Ona pyta: „Kochasz mnie?”, on odpowiada: „Uważaj pod nogi”.
Ona: „Kocham Cię”, on: „Po co? Nawet mnie nie znasz”.
On: „Nie jestem taki, jak sobie wyobrażasz”, ona: „Nie muszę nic sobie wyobrażać. Kocham Cię”.
I szczyt – mój faworyt. On: „Nie płacz”, ona: „Nie płaczę. Jestem zadowolona. Bo właśnie się pokłóciliśmy. Byłam tak szczęśliwa, że bałam się, że wydarzy się coś złego. Teraz jest mi przykro. Wyrównało się. Więc już się nie boję. Już nic się nie stanie”.
Nie wiedziałam w końcu, czy przez te wspólne długie rozmowy rzeczywiście się w niej zakochał czy dalej bawi się jej kosztem. A ona była tak rozanielona, tak żałośnie naiwna.
Betsy Blair zagrała rolę Isabelle genialnie. Wystarczy jej spojrzenie, uśmiech, roziskrzone oczy, żeby poczuć, co się dzieje we wnętrzu tej nieszczęśliwej istotki.
W produkcji pojawia się też kilka pięknych frazesów o prawdzie, honorze, sensie życia. Jeśli film ma obśmiewać absurdalne, staroświeckie konwenanse, to mu się udaje. Ale postawa rozegzaltowanej Isabelle niemiłosiernie mnie zmęczyła. Słyszałam też niepochlebne głosy z widowni. Zdaje się, że film hiszpańskiego mistrza nie przetrwał próby czasu.