– daję 8 łapek!
Wybierałam się do kina pełna obaw. Przede wszystkim sądziłam, że „Furia” jest obrazem bardzo brutalnym. Słyszałam o ludziach, wychodzących z kina podczas seansu. Nie mogli wytrzymać widoku przepołowionych ciał, powieszonych kobiet, ludzi znikających pod gąsienicami czołgów. Sama kilka razy się skrzywiłam, jednak film zdecydowanie nie odstaje pod tym względem od innych dramatów wojennych i nie potrzeba do niego wyjątkowo mocnych nerwów.
Moja inna obawa dotyczyła właśnie tematyki. Ileż można płodzić tych dramatów, których akcja rozgrywa się na polu bitwy? „Czas Apokalipsy”, „Łowca jeleni”, „Helikopter w ogniu”, etc. Kiedy film się zaczynał, od razu poczułam mimowolne znużenie. A jednak okazało się, że „Furia” do dla mnie coś zupełnie nowego. „Szeregowiec Ryan” pokazał mi walkę inną niż ta na miecze w filmach kostiumowych, a „Wróg u bram” był morderczym dialogiem genialnych snajperów. Tymczasem „Furia” to czołgi. Wcześniej nie widziałam filmu opartego na działaniach wozów bojowych.
Co składa się na „Furię”: cudowny Brad Pitt, świetne efekty specjalne, niczego sobie fabuła, odrobina hollywoodzkiego patosu, wszystkie zwroty akcji, nienawiść do hitlerowców czy liczne zabawne fragmenty – żarty sytuacyjne i słowne.
Wśród głównych bohaterów znalazł się Shia LaBeouf („Świat nonsensów u Stevensów”,” Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”, „Zakochany Nowy Jork”, „Transformers”). Nie znałam wcześniej żadnych jego kreacji zasługujących na pochwałę, kojarzył mi się tylko z zabawnym dzieciakiem, więc pomyślałam, że musiał się nieźle nagimnastykować, żeby ktoś obdarzył go zaufaniem, pozwalającym mu na wcielenie się w rolę żołnierza o pseudonimie „Biblia”. Jestem jednak zdania, że poradził sobie znakomicie. Zniknęły wszelkie moje zarzuty kierowane w jego stronę.
Trochę rozczarowało mnie zakończenie produkcji. Miałam ochotę jednak na rujnujące poczucie pustki, do którego było w pewnym momencie blisko. Chciałam zderzenia z rzeczywistością z całą jego brutalnością. Jak na moje oko zakończenie jest jednak – mimo wszystko – „za szczęśliwe”, z czym zapewne wielu z Was się nie zgodzi.
To chyba nie jest film, po którymś coś w nas zostaje. Który zmienia nasze postrzeganie świata i wspominamy go latami. Ale seans sprawia przyjemność. Dziwnego rodzaju przyjemność, daleką od tej, która kojarzy się z uroczymi komediami romantycznymi czy ciepłymi dramatami obyczajowymi. Można mu zarzucać fragmentaryczne odrealnienie, może nawet – w odbiorze niektórych widzów – jakąś śmieszność, np. kiedy odważny i honorowy Brad Pitt pośród złowrogiego dymu miota pociskami we wszystko wokół, znajdując się w centrum żółto-pomarańczowej poświaty. Jednak utrzymuję, że to kawał dobrego kina i zdecydowanie polecam.