– daję 7 łapek!
„Fuocoammare. Ogień na morzu” to dokument, który na pierwszy rzut oka dokumentu nie przypomina. Porusza temat, który jest obecnie jednym z najgorętszych, ale w zupełnie inny sposób niż moglibyśmy się tego spodziewać.
Zamieszczę w tej recenzji element nietypowy, odnosząc się do osobistych doświadczeń.
Ostatnie dni sierpnia 2015 roku spędziłam w Budapeszcie. Podczas urlopu, będącego z rodzaju tych wyciszających i ładujących akumulatory na kolejny rok, stroniliśmy od elektroniki. Nie używaliśmy Internetu, nie byliśmy na bieżąco z gorącymi wiadomościami.
Kiedy znaleźliśmy się na dworcu Keleti, nie wiedzieliśmy, co właśnie obserwujemy. Porozrzucane koce, ubrania, buty. Kobiety leżące na chodniku, młodzi mężczyźni grający w piłkę, roześmiane biegające dzieciaki. Staliśmy, patrzyliśmy i nie rozumieliśmy, o co chodzi. „Oni tak serio? To tak na stałe czy jakiś jeden pociąg po prostu nie przyjechał?”.
Odpowiedź uzyskaliśmy kilka dni później, kiedy to już wszystkie media na świecie informowały o wielkim kryzysie migracyjnym. Niektóre doniesienia były zupełnie rozbieżne względem tego, co widzieliśmy. Cieszę się, że miałam okazję tam być, że mogliśmy zejść na dół i pograć z tymi dzieciakami w piłkę.
Podobne wrażenie – wrażenie uczestniczenia „od wewnątrz” w omawianych szeroko wydarzeniach daje „Fuocoammare. Ogień na morzu”.
Reżyser śledzi życie na włoskiej wyspie Lampedusa. W ucieczce przez Morze Śródziemne ratunku szukają kolejni uchodźcy. Włoski lekarz, pokazując zdjęcia, opowiada o warunkach, w jakich podróżują.
840 osób w jednej łodzi. Ci na górze zapłacili za pierwszą klasę 1500 dolarów. Miejsce po środku kosztowało 1000 dolarów. Okazało się, że dużo ludzi znajduje się również pod pokładem. 800 dolarów należało się za taką podróż trzecią klasą.
Uchodźcy są narażeni nie tylko na głód i pragnienie, ale też poparzenia chemiczne. Benzyna miesza się z wodą i kaleczy nagie ciała. Rozbitkowie przeszukiwani przez służby są przesiąknięci ropą. Kobiety rodzące podczas podróży wciąż są połączone z dziećmi pępowiną.
Do Europy próbują przedostać się mieszkańcy Somalii, Libii, Sudanu czy Syrii. Z pieśni czarnoskórego uchodźcy dowiadujemy się, że ze statku, którym płynęło 90 osób, tylko 30 się uratowało. Tygodniami walczyli z głodem i pragnieniem na Saharze, gdzie pili własny mocz, by potem – przybywszy do Libii – znosić nieludzkie traktowanie w libijskich więzieniach. Kiedy uciekli stamtąd, wybrali morze.
„Jeśli nie zginęliśmy w więzieniu w Libii, to nie możemy zginąć na morzu”, słyszymy. Choć wiedzą, że to ryzykowne, uważają: „Czasem najbardziej ryzykowne jest nie ryzykować, bo samo życie jest już ryzykiem”.
Wspomniałam, że „Fuocoammare” jest nietypowym dokumentem. Jest on tak naturalny, że przez chwilę aż wydaje się sztuczny. Przywykłam do tego, że obrazy fabularne są dopracowane w każdym szczególe. Są tak starannie wyreżyserowane, by być jak najbardziej wiarygodne.
Tymczasem w dokumentach paradoksalnie często przekrada się jakiś fałsz, ponieważ ludzie mający świadomość, że się ich obserwuje, chcą jak najlepiej przed kamerą wypaść. „Ogień na morzu” jest tak naturalny, że aż zastanawiałam się, czy kolejne ujęcia nie są wyrachowaną realizacją opracowanego uprzednio scenariusza.
In plus należy zaliczyć także to, że Gianfranco Rosi daleki jest od wyrokowania. Próżno tu szukać stronniczej narracji. Kamera pełni funkcję cichego obserwatora i pozwala nam po prostu stać obok i słuchać – tak jak ja stałam na Keleti.
Film nie jest brudnym dokumentem. Brak mu niedoskonałości technicznych. Sprawia to, że mimo ciężkiego tematu, dobrze się go ogląda.
„Fuocoammare. Ogień na morzu” otrzymał trzy nagrody na Berlinale, w tym Złotego Niedźwiedzia, którego to wręczyła reżyserowi przewodnicząca jury – Meryl Streep. Powiedziała wtedy, że film ten jest „pilny, wpływający na wyobraźnię i konieczny do zobrazowania”.
„Statki wystrzeliwały race świetlne w powietrze. Wyglądało, jakby był ogień na morzu”.