Florian Henckel von Donnersmarck opowiada niemiecką historię nieco pod prądu, pokazując niewygodne fakty. Przez sztukę skupia się na jednostce zatopionej w bezwzględnej zawierusze czasów, w których przyszło żyć jego bohaterom.
Do polskich kin właśnie wchodzi kolejny film reżysera. „Obrazy bez autora” to wielowątkowa opowieść o prawdzie, sztuce i miłości. Produkcja bazuje na prawdziwej historii Gerharda Richtera, ale pokazuje niebywale uniwersalną rolę sztuki w przeżywaniu prywatnych (i narodowych) traum.
Niemiecki reżyser opowiedział nam o inspiracji, tworzeniu tej historii oraz polskich korzeniach.
Co było dla pana inspiracją w kreowaniu tej historii?
Jestem osobą, która zajmuje się sztuką i zawsze zastanawiałem się, jaki jest jej sens i znaczenie. Myślałem o tym, dlaczego wkłada się tak niesamowity wysiłek w proces twórczy. Dlaczego instynktownie czujemy, że sztuka i kultura jest tak ważna. Myślę, że jednym z najważniejszych powodów jest fakt, że sztuka może być pomocna w naszym życiu. Staje się inspiracją, a także pozwala w magiczny sposób przezwyciężać problemy. Zawsze szukałem historii, która pozwoli mi pokazać kogoś, kto cierpi, ale w jakiś sposób potrafi przerodzić swój ból i te nieprzyjemne doświadczenia w coś pięknego. Tak się zdarzyło, że usłyszałem o jednym z niemieckich artystów.
Gerhard Richter miał ciotkę, która została zamordowana przez nazistów. By rozliczyć się i zapomnieć o tych doświadczeniach stworzył niesamowite rzeczy. Dla mnie to był interesujący punkt wyjściowy. Sztuka pomogła rozprawić się z cierpieniem.
Dlaczego więc zdecydował się pan stworzyć postać Kurta Barnerta zamiast opowiedzieć prawdziwą historię artysty?
Richter był tylko inspiracją zaczerpniętą z rzeczywistości. Znam wiele historii moich rodziców, dziadków, różnych artystów i postanowiłem wiele z nich zawrzeć w jednej postaci. Wszyscy bohaterowie mojego filmu narodzili się z niezliczonej ilości opowieści.
Spotkał się pan z Richterem?
Przez to, że w mojej historii jest wiele zbieżności z jego życia, skontaktowałem się z Richterem, by opowiedzieć mu o moim pomyśle. Cały film i postacie są fikcyjne, ale czerpią nieco z jego życia. Wiedział, że bohater będzie nazywał się zupełnie inaczej, a wiele wydarzeń będzie zupełnie różnych od tych z jego historii. Poprosiłem go o pomoc we wprowadzeniu do artystycznego świata.
W pana opowieści pojawia się temat nazistowskiej akcji likwidacji osób niepełnosprawnych i chorych psychicznie.
W filmie ten temat nie zajmuje zbyt wiele przestrzeni, ale myślę, że do dobry punkt wyjścia do dyskusji. O procesie eutanazji i zbrodniach nazistów wiedziałem już wcześniej, ponieważ mój tata dawał mi lekcje historii. Poza tym nad tym tematem pochyliło się wielu znanych historyków. Były prowadzone badania w miejscu, gdzie dokonywano eutanazji osób z niepełnosprawnościami i problemami psychicznymi. Pojechałem do tego miejsca wraz z moją ekipą. Spędziliśmy też sporo czasu z historykami, by pomogli nam odtworzyć ten rozdział niebywale autentycznie i dokładnie. Wydaje mi się, że warto o tym opowiadać. Szczególnie, że ten sposób myślenia, że tylko osoby piękne, zdrowe i bystre, są warte naszej uwagi i ochrony, jest wciąż żywy i obecny.
To historia z wieloma wątkami: miłość, świat artysty i historyczne tło. Jak udało się panu to połączyć?
Kiedy pisze się historię, trzeba określić ton całej tej historii. Pierwszy pomysł przyszedł wraz z moim wywiadem z niesamowitym dziennikarzem. Opowiedział mi o swoim artykule o artyście, którego ciocia została zamordowana przez nazistów. Po wojnie zakochał się w dziewczynie, ożenił się z nią i mieli razem dziecko. Jednak na starość dowiedział się, że jego teść popierał eugenikę i był odpowiedzialny za morderstwa ludzi niepełnosprawnych i chorych psychicznie. Do tego ciotka tego artysty została zmuszona do sterylizacji. I choć dowiedział się prawdy u schyłku swojego życia, patrząc na jego obrazy, wydaje nam się, że wiedział od zawsze. Ta historia była podstawą mojego scenariusza. Potrzebowałem postaci, która przez swoją sztukę wyraża i czuje coś, czego nie rozumie na świadomym poziomie. Potem już tylko wypełniałem powstałe luki i nieścisłości.
To wielka opowieść o sztuce. Czy ma pan w swoim życiu takie osoby, które wpłynęły na Pana i zmieniły sposób postrzegania świata sztuki?
Moja mama. Ona również przeżyła wiele traumatycznych wydarzeń podczas wojny. Sztuka stała się dla niej narzędziem do wyzdrowienia. Bardzo wcześnie zabierała mnie i mojego brata na wystawy. Na wiele z nich byliśmy zbyt młodzi… Pamiętam jedną z nich, na którą poszliśmy w Berlinie, gdy miałem osiem lat. Znajdowała się tam niemiecka sztuka współczesna. Zaraz po wejściu można było zobaczyć gigantyczną górę gliny. Pamiętam, że wiele z pokazywanych dzieł było wyjątkowo obscenicznych. To wydarzenie było niesamowicie interesujące, szczególnie że dorastałem w katolickiej rodzinie.
Muzeum wydało mi się interesującym miejscem, gdzie seksualność jest dozwolona. Pomyślałem – wtedy, jako dziecko, że sztuka dotyczy wolności.
Część zdjęć do „Obrazów bez autora” obyło się w Polsce.
Właściwie nasze zdjęcia w Polsce wydarzyły się przypadkowo. Dowiedzieliśmy się o mieście na Dolnym Śląsku – Świebodzicie, które posiada tradycyjną niemiecką architekturę. Ludzie próbowali zniszczyć te zabudowania i stworzyć nowe budynki. Rozbiórka jednak została zatrzymana, dzięki czemu mieliśmy połowę zniszczonego niemieckiego miasteczka. Dodaliśmy kilka elementów, by przestrzeń wyglądała jak zniszczone Drezno.
Dla mnie przebywanie w tamtej okolicy było bardzo interesujące, ponieważ mój ojciec jest z Polski. Mój ojciec i dziadek byli Polakami. Po najeździe Niemców w 1939 roku zostały im odebrane polskie paszporty i wręczone niemieckie. Tak się działo z każdym, kto etnicznie był Niemcem. Dla mnie było ważne, by odwiedzić miejsca z dzieciństwa mojego ojca.
Kurt Barnert, w pana filmie, musi wiele wycierpieć. Czy z tej historii płynie pozytywny morał?
Każdy człowiek na świecie ma swoje maksimum cierpienia i otrzymuje tylko tyle, ile jest w stanie znieść. Wszystkie wydarzenia wpływają na to, kim jesteśmy.