Polska w miniaturze. Emocjonalna wędrówka po stanach ducha zagubionych ludzi. Tęsknota za czymś więcej, kiedy wystarczy mnie. Anna Jadowska tworzy kino subtelne, nie nastawione na szantażowanie i tanie chwyty eksplorowania polskiej prowincji. Dzikie róże to smutek i żal zatopiony w powinnościach i niezrozumieniu. I choć reżyserka ucieka się do schematów i uproszczeń, jej film nie jest grą pozorów i tabloidową przebieżką. To portret rodziny wpędzonej w nieustające poczucie winy przez pragnienie czegoś więcej.
Dzikie róże z łatwością mogły popaść w tanią sensację – zdrada, zerwane więzi, napiętnowanie lokalnej społeczności. Jadowska nie chce szokować, zamienia się w uważnego obserwatora obnażającego problemy ludzi, którzy chcą dobrze, ale – czy to przez los, czy przez własne zagubienie – nie potrafią poradzić sobie z codzienną rzeczywistością. Zaczyna się tajemnicą. Ewa (Marta Nieradkiewicz) wychodzi ze szpitala. Wracam do domu, gdzie czeka na nią dwójka dzieci i matka. Mąż pracuje za granicą, aby mogli się jakoś urządzić, wyjść na swoje i wybudować dom. Doczekać się małej stabilizacji. Jednak, patrząc w przyszłość, umyka im teraźniejszość. Komunia córki Marysi ma zjednoczyć rodzinę, a jedynie obnaża przemilczane problemy.
Jadowska – w swojej opowieści – jest pełna empatii. Podąża za Ewą, która miota się w małej społeczności, próbuje znaleźć swoją drogę, ale gdziekolwiek się nie pojawi, przynosi zniszczenie. Nie piętnuje jej, ale też nie stara się na siłę wybielić jej czynów. Ewa staje się ofiarą oczekiwań i własnych pragnień. Marta Nieradkiewicz w niezwykle intelektualny sposób prowadzi swoją bohaterkę. Daleko jej do histerycznej emocjonalności, choć pod powierzchnią spokojnej maski kipią emocje. Zagubiona wśród dzieci – dla córki jest swoistym workiem treningowym. Zagubiona w relacji z matką. Zagubiona w kontaktach z mężem. Odrzucona przez społeczność przez romans, w który się wdała z nastoletnim chłopcem, staje się kobietą naznaczoną przez błędne życiowe wybory.
Dzikie róże stają się intrygującą rozprawą o kobiecości w patriarchalnym świecie, zaletach i wadach małej społeczności i obłudzie lokalnego Kościoła, którą Jadowska dość mocno piętnuje. To też początek rozmowy o macierzyństwie, które – w końcu – nie jest rysowane jako usłana różami kraina szczęśliwości. Anna Jadowska bez nadęcia i manipulacji tworzy kino cichych emocji, w które chce się zagłębić i kontemplować.