Diuna była jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku. Widowiskowa ekranizacja powieści Franka Herberta jest prawdziwą gratką dla wszystkich fanów kosmicznych epopei, ale też niesie w sobie niesamowite piękno i wdzięk przyciągające nowych odbiorców. Denis Villeneuve przyzwyczaił nas do umiejętnego i angażującego opowiadania historii, dzięki czemu wędrówka na planetę Arrakis staje się wyjątkowo ekscytująca.
Proza Herberta stawia przed filmowcami ogromne wyzwania. Bogactwo poruszanych wątków, polityczne zaangażowanie, proekologiczna wymowa i starcie dwóch rodów to jedne z tematów, które porusza. Zamieszczenie wielu tak ważnych dyskusji i polemik w filmowej rzeczywistości bez zatracenia klimatu i spójnej wizji wymaga sporej dyscypliny. Kanadyjski reżyser zdecydował się podzielić dzieło na dwie części, a w pierwszej skupia się na nakreśleniu bohaterów, zarysowaniu historii i wprowadzenia widzów do nowego świata. Powoli, acz zajmująco przedstawia nam historie poszczególnych rodów i opowiada o porządku, który panuje w rzeczywistości rządzonej przez tajemniczego Imperatora.
Przeczytaj także: Blade Runner 2049
Diuna opowiada o arystokratycznym rodzie Atrydów, którzy na mocy dekretu przejmują władzę na Arrakis, która skrywa drogocenne złoża Przyprawy. Kto kontroluje ten region, ma największe wpływy i de facto rządzi galaktyką. Nic więc dziwnego, że – wygnany z planety – diaboliczny baron Harkonnen zrobi wszystko, by odzyskać władzę. Na ekranie obserwujemy intrygi, zwieranie sojuszy i knucie, które doskonale znamy z Gry o tron. Villeneuve doskonale potrafi wykorzystać mrok krwiożerczej walki o władzę, rozgrywając wszelkie knowania w ciemnych i ponurych pomieszczeniach.
Budowanie klimatu opowiadania w Diunie zasługuje na największe uznanie. Opowiadania historia nie sili się na efekciarskie zagrywki czy zapierającą dech w piersi akcję, reżyser skupia się na monumentalnych obrazach i wizualnym przepychu. Greig Fraser świetnie portretuje duszną atmosferę pustynnej planety, a także klaustrofobiczne zamknięcie bohaterów we własnym przeznaczeniu. Ogromne przestrzenie robią wrażenie, a kreacja Arrakis z piaskiem rozciągającym się po horyzont wciąga widza w świat pełen przygód i indywidualnych rozterek.
Przeczytaj także: Nowy początek
Właśnie w tej dwoistości opowiadania tkwi magia filmu Villeneuve. Reżyser nie boi się rozmachu wielkich idei, politycznych zagrywek i wiary w „Wybrańca”, ale znajduje przestrzeń na pełnokrwistych bohaterów. Dzięki nim ten świat staje się pełnowymiarowy i realistyczny, ale przede wszystkim korespondujący ze współczesnością. Całą opowieść na swych barkach niesie młody Paul (Timothee Chalamet), który zmaga się z własnym przeznaczeniem i moralnymi dylematami. W swych wątpliwościach przywodzi na myśl szekspirowskich bohaterów, których pragnienia i idealizm zderzają się z bezwzględnością władzy. Świetnie partneruje mu Rebecca Ferguson jako matka rozdarta między dwoma światami.
W Diunie powinności zderzają się z pragnieniami, dobro ze złem, a pokój z rychłą wojną. Duszne atmosfera wypełnia powietrze w oczekiwaniu na nieuchronne wydarzenia. Reżyser Blade Runner 2049 rozstawia pionki na szachownicy, buduje klimat i wprowadza widzów w intrygę. Ten film jest zaledwie początkiem historii i z nadzieją wpatrzę w przyszłość, że powstanie kolejna odsłona. Villeneuve tworzy kino doznań i wizualną ucztę. Choć pozostaje lekki niedosyt, warto czekać na kolejną wyprawę.
daję 7 łapek!