– daję 7 łapek!
Prostopadłe dronowe ujęcie ze znacznej wysokości. Zakrwawiona kobieta powłóczy nogami, grzęznąc w wysokim śniegu. W końcu opada bezwładnie na biały puch i konwulsyjnie się tarza. Po chwili na ekranie pojawiają się napisy końcowe. Cóż za przewrotność! Ale to dopiero początek…
Ludzie lubią ćpać w grupie. Czasami jednak robią to wbrew swej woli. Sytuacje takie zdarzały się także w świecie kultury. Na planie „Titanica” Jamesa Camerona ekipa filmowa została odurzona psychoaktywną substancją PCP, która została dodana do posiłku. Przerwano zdjęcia, a ponad 30 filmowców trafiło do szpitala.
„Climax” opiera się na prawdziwej historii grupy tancerzy, których podobna „przygoda” spotkała w 1996 roku we Francji.
Najpierw poznajemy kolejno wszystkich bohaterów, którzy w rozmowie z choreografami dokonują autoprezentacji. Kobiety, mężczyźni, biali, czarni, rodowici Francuzi lub przyjezdni. Wyznają, że nie wyobrażają sobie życia bez tańca, opowiadają o swojej drodze zawodowej, przyznają, że lubią imprezować albo że próbowali narkotyków.
Wszystko to oglądamy z perspektywy osoby siedzącej przed telewizorem, usytuowanym pomiędzy półkami pełnymi książek i kaset VHS. Przydługa scena ze śnieżącym obrazem zaczyna dezorientować. W końcu jednak przenosimy się na salę, gdzie grupa tancerzy odbywa już trzeci dzień swoich warsztatów. Show czas zacząć!
Czeka nas kolejna długa scena. To próba układu tanecznego. Moc ekspresji, niesamowite ruchy, intrygująca synchronizacja. Sensualność, napięcie, seksualność, pasja, namiętność. Wielopłaszczyznowa uczta dla zmysłów! „Szkoda było mrugać, żeby czegoś nie ominąć” – mówi jeden z internetowych komentarzy. „Kino, które się nie tyle ogląda, co doświadcza” – wyrokuje inny.
Ta sekwencja jest jedyną tak skrupulatnie wyreżyserowaną. Gaspar Noé zrezygnował ze scenariusza i podobno za podstawę pracy na planie służyła mu ledwie jedna strona outline’u. Aktorzy – którzy w rzeczywistości są profesjonalnymi tancerzami – przygotowywali się do produkcji, oglądając autentyczne nagrania zachowań osób pod wpływem narkotyków. Wszystko, co działo się na planie filmu „Climax” jest jedną wielką improwizacją filmowych debiutantów (jedyne głośne nazwisko to Sofia Boutella, którą znamy z filmów „Kingsman: Tajne służby” czy „Star Trek: W nieznane”).
Po zakończonej próbie tancerze zaczynają zabawę zakrapianą sangrią. Z minuty na minutę są coraz bardziej upojeni. Alkoholem czy atmosferą, kreowaną wybuchową mieszanką wielu różnych charakternych osobowości?
Bohaterowie prostacko obgadują siebie nawzajem. Poszczególne dialogi obnażają spięcia istniejące między nimi. Rywalizacja, uprzedzenia czy też ciągoty i fascynacje. Rozpoczyna się tyrada powierzchownego oceniania. Sprośne wizje, fantazje o seksie.
Jesteśmy zupełnie pogubieni w tych rozmowach, nie utożsamiamy jeszcze konkretnej twarzy z danym imieniem i nie wiemy, o kim rozprawiają podsłuchiwani przez nas bohaterowie. Ale to zupełnie nie jest ważne. Bo to czyste szaleństwo! I tak dopadnie ono wszystkich i nieistotnym będzie, czy naraża się na śmierć własnego syna albo czy gwałci się siostrę.
Alkohol, narkotyki, seks, przemoc, krew. Świdrująca w mojej głowie myśl: „Niech to już się skończy!”. Kilka razy rozważałam wyjście z kina, ale ostatecznie nie poddałam się.
Noé mistrzowsko balansuje na granicy wytrzymałości estetycznej widza. Idealnie dawkuje kontrowersje, dzięki czemu wciąż szokuje. Gdyby „pojechał po bandzie”, w pewnym momencie nic nie robiłoby już na nas wrażenia.
Czy w głupawych filmach gore zasłaniamy oczy na widok wypruwanych flaków i wydłubywanych gałek ocznych? Nie. Bo to wszystko już było. Dawka brutalności jest tak duża, że przekracza pewną granicę i przestaje rodzić emocje. Tymczasem w „Climax” zostajemy uniesieni do punktu kulminacyjnego, by opaść tuż przed wybuchem i po chwili znów lecieć do maksimum – co szarga nasze biedne nerwy.
Praca kamery i rola światła przypominają poprzedni film reżysera – kontrowersyjny „Love”. Statyczne kadry (jednocześnie pełne ekspresji), migawkowy montaż. Fascynująca gra perspektywą obrazu. Nadmiar świateł i dźwięków sprawia widzowi niemal fizyczny ból. Neonowe kolory, cekiny, koronki, długie paznokcie, wysokie obcasy, sklejone potem pasma włosów, rozszerzone źrenice.
„Climax” to też muzyczna uczta. Noé dużo buduje dźwiękiem. Ingerencyjna muzyka elektroniczna z nakierunkowaniem na french house i IDM nie jest jednak w stanie zagłuszyć krzyku ludzkiego zezwierzęcenia.
Ten film to narkotyk. Wymęczył mnie i bezczelnie rzucił na śnieg bez wyjaśnień.
A tuż po seansie usłyszałam od jednego z widzów zdanie, które sama niemalże w identycznej formie sformułowałam w mojej głowie: „Po obejrzeniu tego chcę już zawsze być trzeźwy”.
Zapraszamy do śledzenia nas na Facebooku i Instagramie!
[R-slider id=”2″]