Queen stworzył niesamowite utwory, które są rozpoznawalne na całym świecie. Eksperymentalne i świeże, pełne energii i pasji rozpalały publiczność na wielkich koncertach. Freddie Mercury był niebywałą osobowością, która nosiła w sobie talent i wielką tajemnicę. Wydawało się, że historia w iście hollywoodzkim stylu – od zera do milionera – będzie pełna emocji i intrygujących ludzkich interakcji. Tymczasem Bohemian Rhapsody nie może mierzyć się z fenomenem, który chce przedstawić. Jest poprawne, momentami nudne, a co najgorsze bez werwy i pazura.
Bryan Singer nie potrafi unieść tematu. Zapuszcza się w meandry życia osobistego Freddiego (Rami Malek), ale wszystko jest jakieś powierzchowne i bez refleksji. Wokalistę poznajemy w momencie, kiedy pracuje na lotnisku i przerzuca bagaże. Pewnego dnia idzie do pubu, gdzie swój koncert gra zespół rockowy. Sfrustrowani studenci właśnie tracą wokalistę, a zaradny i pewny siebie Freddie natychmiast wchodzi w ich szeregi. Staje się liderem, marzy o wielkiej karierze i zamierza sukcesywnie realizować swój plan podbicia światowych scen. Sukces przychodzi szybko, płyty powstają w momentach natchnienia wśród artystycznej atmosfery i kreatywnych kłótni członków zespołu. Gdzieś w tle rozgrywa się romans Freddiego z Mary (Lucy Boynton), która do końca życia wokalisty była przy nim obecna. Patrzymy na jego wzloty i upadki, a do tego tupiemy nogą w rytm największych przebojów Queen.
Wśród muzycznej otoczki, Singer próbuje przemycić nieco przemyśleń na temat trudów sławy – jedna scena na konferencji prasowej, gdzie dziennikarze atakują Mercury’ego setkami pytań o życie prywatne i jego seksualność – i samotności wokalisty wśród tłumów. Wplecione zostają trudne relacje z ojcem i moralny upadek po opuszczeniu zespołu dla solowej kariery, a także problemy z odkrywaniem swojej seksualności. Bohemian Rhapsody to szybka przebieżka po najważniejszych momentach życia wokalisty i zespołu, którą wypełnia szereg jednowymiarowych postaci. O ile pierwsza część filmu wypełniona jest soczystymi dialogami, druga rozpada się na kawałki. Schematyczne obrazki odmalowują upadek artysty, a jednostronne przestawienie powodu rozpadu Queen wybitnie podkreśla wpływ gitarzysty Briana Maya i perkusisty Rogera Taylora na produkcję.
Sam film zyskuje głównie dzięki Rami Malekowi, który dźwiga nieudolny scenariusz na swych plecach. Staje się wokalistą, przyciąga manieryzmami, ale nie przerysowuje gestów i zachowań. Jest perfekcyjnie skupiony i potrafi wygrać niuanse niewinnych spojrzeń i zagubienia. Jednak w pamięci pozostanie ostatnie piętnaście minut filmu, gdzie perfekcyjnie zostaje odtworzony koncert Live Aid. Wydaje się, że prawdziwy Freddie Mercury pojawia się na scenie i kreuje niebywałe show.
Bohemian Rhapsody przyciąga muzyką Queen. Zabiera w sentymentalną podróż przy dźwiękach Radio Gaga, We Will Rock You czy Don’t Stop Me Now. Niestety Singer tworzy poprawny i banalny film, w którym chce upchnąć całe życie wokalisty. Po seansie zostanie z nami tylko muzyka, a ona istniała i będzie istnieć niezależnie od kina.