Ben Wheatley jest brytyjskim reżyserem, obok którego nie można przejść obojętnie. Kojarzy się raczej w obrazami pełnymi przepychu zrealizowanymi do oglądania na dużym ekranie (High Rose, Free Fire). Rebeka jest romansem z kinem nieco bardziej kameralnym, przeznaczony dla masowego odbiorcy. Z reżyserem rozmawiamy o ponownym odczytaniu powieści Daphne du Maurier i współczesnym kinie.
Dlaczego zdecydowałeś się na zrealizowanie kolejnej adaptacji powieści Daphne Du Maurier?
Kiedy przeczytałem scenariusz, zauważyłem, że znalazła się w nim cała historia zawarta w książce. W wersji zrealizowanej przez Alfreda Hitchcocka brakuje kilku elementów z Rebeki, które stanowią całe moralne centrum tej historii. Bez nich wiele po prostu przestaje mieć sens i znaczenie. Adaptacja Jane Goldman, którą zrealizowaliśmy, w końcówce film podejmuje wiele różnych tematów i dodaje nieco dramatyzmu.
Podobało mi się, że ten scenariusz jest wielowarstwowy i miesza różne spojrzenia na rzeczywistość. Z jednej strony mamy świat drugiej pani de Winter, a z drugiej pani Danvers. Jej rzeczywistość składa się z wspomnień, jakiegoś zatopienia w marzeniach i przeszłości. Nawet jeśli na ekranie nie opowiadamy o tym, co się wydarzyło, przeszłość jest silnie obecna właśnie za jej sprawą. A do tego dochodzi perspektywa Maxime de Wintera, który jako jedyny w pełni wie, co stało się z panią de Winter. Widzowie muszą rozstrzygnąć, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie.
Dla mnie ważne w tej opowieści jest to, żebyśmy umieli odróżnić fikcję od prawdy. Musimy wyszukiwać ważnych informacji i nieustannie kwestionować to, co pojawia się na ekranie. Kiedy przeczytałem książkę, wydawało mi się, że to jest świetny thriller. W końcu mamy do czynienia z morderstwem, które uchodzi sprawcy na sucho. To mnie przyciągnęło do tej opowieści.
W Rebece mamy do czynienia z dość nietypową sytuacją. Główna bohaterka tak naprawdę nigdy nie pojawia się na ekranie. Jak udało ci się tak silnie zaznaczyć jej obecność?
W tym wypadku wiele zależało od innych bohaterów. Oni stają się świadectwem jej istnienia. Poza tym w domu znajduje się wiele przedmiotów, które do niej należały i to one przywołują jej obecność. To on reprezentuje Rebekę i opowiada jej historię. W naszej głowie zrodziła się opowieść o przeszłości, w której Rebeka przybyła do Mandarlay z Londynu i wprowadziłą do tego świata powiew świeżości. Odmieniła go po swojemu, dlatego ta przestrzeń stała się czymś w rodzaju pola bitwy między nią o tradycją rodziny de Winter. Niestety młoda dziewczyna nie mogła odnieść zwycięstwa, patrząc na historię tego rodu. Dla nas rodzina de Winter to beneficjenci wojny, którzy dostali ziemię i skutecznie potrafili ją powiększać, prowadząc ekspansję w kolonialnym stylu. Uważam, że pan de Winter jest najsłabszym ogniwem w tej rodzinnej historii złodziejskich praktyk. Wychowywał się jednak w takim a nie innym domu. Jego życie polega na wiecznych wakacjach i karmieniu swoich żądz. Jego łatwe i przyjemne życie zostało zachwiane przez postępowe podejście Rebeki.
Daphen du Maurier stworzyła opowieść o straszeniu, ale bez obecności duchów. Wszystko jest zachowane w realistycznym tonie, ale odbywa się na poziomie wyszukanej gry psychologicznej. Pani Danvers jest duchowym pośrednikiem Rebeki – przypomina o jej obecności, podrzuca tropy… Ale to od widza zależy, co będzie o tym wszystkim myślał.
Pani Danvers jest kimś znacznie ciekawszym i ważniejszym niż czarny charakter.
Dla mnie pani Danvers jest moralnym centrum całej opowieści. Mogłaby być światowej sławy detektywem, który rozwiązuje zagadki i posyła złych ludzi do więzienia. Chciałem, żeby ta postać była intensywna, a jednocześnie bardzo bezbronna. Pani Danvers dźwiga na swoich plecach cały ciężar tej historii, choć tak naprawdę rzadko pojawia się na ekranie. To ona podrzuca widowni pewne wskazówki i sugeruje, żeby nie wierzyć we wszystko, co pozostali bohaterowie mówią. Podobała mi się ta wieloznaczność.
Jak ta historia koresponduje ze współczesnością?
Żyjemy w świecie wielkich zmian. Analizujemy otaczającą nas rzeczywistość, zmieniamy nasze podejście do niektórych spraw, ale wciąż musimy nad sobą pracować, ponieważ wiele problemów jest wciąż aktualne. Choćby motyw klasowości. Patrzymy na mężczyznę, który należy do niebywale uprzywilejowanej grupy i wychodzi z całej tej opowieści bez żadnego szwanku, pomimo morderstwa, którego się dopuścił. Wszystkie złe uczynki udaje mi się tuszować. Pieniądze są w stanie załatwić wiele. Z kolei druga pani de Winter próbuje odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Chce być niezależna, ale bez mężczyzny u boku niewiele znaczy. To sprawia, że zaczynam myśleć o obecnej sytuacji na świecie czy polityce. Niestety odnajduję wiele podobieństw. Lata 30. były niespokojnym czasem i myślę, że ta opowieść doskonale koresponduje ze współczesnością – czy w polityce, czy w kwestii feminizmu.
Tworzysz filmy przeznaczone na duży ekran, dla miłośników kina. Jak czułeś się w produkcji przeznaczonej od razu do wyświetlania na Netfliksie?
Bardzo interesuje mnie masowy widz. To też jeden z wielu powodów, dlaczego zaangażowałem się w tej projekt. Szeroki odbiór daje filmom dodatkowe życie. Zauważyłem, szczególnie w Anglii, że jeśli coś nie pojawiło się w telewizji, nie ma szans, by utrwaliło się w masowej wyobraźni. Pewne projekty po kilku projekcjach umierają śmiercią naturalną.
W obecnej sytuacji wiele filmów od razu trafia na platformy vod. Czy to wieści koniec tradycyjnego seansu kinowego?
Nie martwię się o to. Zmiana jest wpisana w kino od jego początków. Kiedy wprowadzono dźwięk, wieszczono upadek kina. Po pojawieniu się telewizji, martwiono się, że to jego koniec. Myślę, że widzowie zawsze powrócą, nie zniknie głód kina i jego atmosfery.