-daję 5 łapek!
Na Broadwayu podbija serca publiczności, przełamując tabu, którym dla wielu wciąż jest orientacja seksualna. Ale czy Bal sprawdza się jako musical na szklanym ekranie? Ryan Murphy jest ostatnio wyjątkowo płodnym twórcą. Ma oko do aktorów, potrafi budować nastrój, ale niestety czasami przestrzela – tym razem jest podobnie.
Przeczytaj także: Ratched
Cała historia jest niebywale prosta i prowadzi do podnoszącego na duchu przesłania, żeby zawsze być sobą, walczyć o prawdę i swoją tożsamość, a reszta jakoś się ułoży. Emma (Jo Ellen Pellman) nie może pójść na bal maturalny. Jest lesbijką w silnie konserwatywnym środowisku, które woli odwołać imprezę, niż zgodzić się na to, by przyszła ona ze swoją dziewczyną. Z pomocą pojawiają się sfrustrowani i narcystyczni broadwayowscy aktorzy, których kariera traci tempo i potrzebuje nowego wiatru w żagle. Doskonałym sposobem na odwrócenie tendencji spadkowej staje się aktywizm i wsparcie mniejszości. Dee Dee Allen (Meryl Streep), Barry Glickman (James Corden), Angie (Nicole Kidman) oraz Trent (Andrew Rannells) wyruszają do Indiany z pomocą, której raczej nikt nie oczekuje i chyba niekoniecznie potrzebuje.
Na misję ratunkową wyrusza aż czterech bohaterów i przez większość seansu można się zastanawiać, po co jest ich aż tylu. Domyślam się, że magia topowych nazwisk podniesie oglądalność filmu, ale postać grana przez Nicole Kidman jest zwyczajną zapchaj dziurą, Meryl Streep mieści się w ramach oklepanego schematu z fatalną fryzurą (naprawdę przez te włosy nie mogłam się skupić!), Andrew Rannells straszy przedziwną manierą, która weszła mu w krew już kilka produkcji temu. Jedynie James Corden jako Barry Glickman ma w sobie sensowny potencjał i intrygujące powiązanie z główną bohaterką. Sam jako nastolatek, kiedy dokonał coming outu, został wykluczony ze swojego środowiska, a rodzice przestali z nim rozmawiać. Niestety również ten wątek wpada w klisze i zostaje potraktowany po macoszemu.
Przeczytaj także: Mank
Bal ma również jedną największą wadę, jeśli chodzi o musical – po seansie nie potrafimy zanucić żadnej piosenki i żaden utwór nie pozostaje z nami na dłużej. I choć jest kolorowo i radośnie, choreografia nie porywa. Być może w tej nachalnej słodyczki tkwi problem, a cały świat staje na tyle bajkowy, że trudno utożsamić się z bohaterami, którzy zbyt szybko przechodzą przemiany i prosto osiągają swoje cele.
Debiutująca Jo Ellen Pellman ma trudne zadanie do wykonania, mierząc się z wybitnymi hollywoodzkimi aktorami. Świetnie wypada na ekranie i nie można jej odmówić talentu, ale w scenach ze Streep czy Kidman wyraźnie jest onieśmielona. Ta rezerwa odbiera jej sporo lekkości i uroku. Mam nadzieję, że z doświadczeniem będzie radzić sobie lepiej.
Przeczytaj także: Elegia dla bidoków
Bal to kolorowa wydmuszka, o której zapomina się po seansie. Ryan Murphy tworzy miszmasz osobowości, który miota się w banalnym i przewidywalnym scenariuszu. To kolorowy tort otoczony lukrem, który sprawia, że od nadmiaru słodyczy może nas lekko zemdlić. Nie jestem fanką takich słodkości.