-daję 8 łapek!
Ari Aster przygotował prawdziwą filmową ucztę, którą nie sposób streścić czy opowiedzieć w kilku zdaniach. Midsommar. W biały dzień to emocjonalna wędrówka przez różne stany świadomości, podatna na interpretacje, metaforykę i wpisywanie w szerszy kontekst. Autorska wizja horroru, która nie ocieka w straszaki i oklepane wzorce, a daje przestrzeń do kontemplowania ludzkich relacji. Reżyser korzysta z dobrodziejstw tego gatunku, ale nie czyni go przedmiotem całej opowieści.
Midsommar – koszmar w biały dzień
Aby nie zdradzić zbyt wielu szczegółów i nie zepsuć wam radości z oglądania kolejnego dzieła Astera, postaram się powściągliwie nakreślić całą fabułę. Film opowiada o grupie przyjaciół, która wybiera się na dwa tygodnie do Szwecji. Amerykanie wyruszają w jednym celu, by zebrać doświadczenia i przyjrzeć się obchodom równonocy, czyli tytułowego Midsommar. Wyprawę poprzedzają traumatyczne wydarzenia w życiu Dani (Florence Pugh), która zmaga się z demonami przeszłości, samotnością w związku i wyalienowaniem od świata zewnętrznego. Spotkanie z naturą, wyjście ze strefy komfortu i zanurzenie się w prostej społeczności, może być dla niej szansą na otwarcie nowego rozdziału.
Przeczytaj także: Dziedzictwo. Hereditary
Szwecja u Astera początkowo jawi się jako sielskie miejsce, gdzie ludzie żyją w zgodzie z naturą, kultywując tradycję swoich przodków. Dani, Christian (Jack Reynor), Josh (William Jackson Harper) i Mark (Will Poulter) wchodzą do tego świata na zaproszenie Pelle (Vilhelm Blomgren), który wychowywał się w tej społeczności. Właśnie ma się odbyć uroczystość świętowana co 90 lat w równonoc. Wyjątkowe wydarzenie wymaga wyjątkowej oprawy, a mistycyzm skrupulatnie wypełnia filmową przestrzeń. Pogańskie obrzędy, runy, magiczna księga czy średniowieczne malowidła pełne brutalności, jak i miłosnego dyskursu. Tanos zderza się tutaj z Erosem, a Aster stawia pytania, kto wyjdzie z tej bitwy zwycięsko.
Midsommar. W biały dzień jest filmem, który nie daje się łatwo skategoryzować. Można tu odnaleźć nawiązania do Larsa von Triera (Dogville czy Antychryst), Davida Lyncha czy pełnego narkotycznego szału Climaxu Gaspara Noe. Szczególnie, że świętowanie Midsommar polega nie tylko na tańcach, jedzeniu i piciu. Bohaterowie przekonują się, że mieszkańcy Hälsingland potrzebują ofiar – krwawych ofiar. Uniesienie po tajemniczych napojach miesza się z grozą sytuacji, kiedy z sielskiej wioski znikają kolejne osoby.
Przeczytaj także: To my
Podobnie jak w Hereditary mamy tu do czynienia z nieznanym kultem, przywołaniem religii, potępieniem w ogniu czy widmem antycznej tragedii. I choć bohaterowie Astera pozostają wyalienowani w zjednoczonej społeczności, Midsommar w dużej mierze opowiada o chęci przynależności, poszukiwaniu wspólnotowości i zrozumienia. W pamięci na bardzo długo zapadnie scena krzyku Dani, do której dołączą miejscowe kobiety. Poczucie zrozumienia stanie się kluczowe na drodze do rozwoju głównej bohaterki.
W ogóle krzyk jest istotnym elementem w opowieści Astera, co sprawia, że warstwa dźwiękowa odgrywa kluczową rolę. Krzyk Florence Pugh nie tyle jest wyrazem przerażenia, a rozpaczą czy wyzwoleniem. Prowadzi do transformacji i opowiada całą historię. Szczególnie, że obrzędy Midsommar składają się również z dźwiękowych tradycji – szepty, krzyki czy uświęcone formuły. Aster wypełnia całą przestrzeń dźwiękami, doprowadzając jej nieraz na skraj nieprzyjemnego wrażenia.
Midsommar jest do tego niezwykle zabawnym filmem. Aster wykorzystuje komizm sytuacyjny i kulturowe zagubienie bohaterów. Mark chce „przelecieć” całą Szwecję, symbolicznie „olewa” przodków mieszkańców wioski, miłosnym uniesieniom towarzyszy krąg wspierających kobiet, a kolejne ofiary wyłania maszyna losująca. Do tego reżyser umiejętnie wprowadza elementy metafizyczne i kilkukrotnie łamie czwartą ścianę, puszczając oko do widza.
I choć można zachwycać się maestrią reżyserską, zdjęciami Pawła Pogorzelskiego, dźwiękiem i niebywale hipnotyzującą Florence Pugh, nie obyło się bez drobnych potknięć. Midsommar nie ma już w sobie takiej siły rażenia jak Hereditary. Dramaturgia momentami łapie zwolnione tempo i przydałoby się minimalne skrócenie opowiadanej historii. Może tez przyczepić się stereotypowego potraktowania niektórych bohaterów – choćby zatopionego w swoich uprzedzenia i wyższości Marka. Mimo wszystko ten film stanowi niebywałą perełkę, która na dobre powinnam zapisać się w historii kina. Mam do czynienia z filmem pełnym grozy, wewnętrznych demonów i okultystycznych zapędów, który rozgrywa się w pełnym słońcu w otoczeniu kwiatów i bieli wśród uśmiechniętych ludzi. Amerykanin tworzył swój drugi film, który ociera się o arcydzieło!